Trup w Longines Lounge

ekskursje.pl 1 miesiąc temu
Goggins i Rockwell – mat. promocyjne MAX

Jak wiadomo, od 200 lat popkultura jest robiona głównie dla średniej klasy średniej. Prapradziadkiem całego popu są teatry nastawione na masowego mieszczańskiego widza (a nie tylko działające w ramach arystokratycznego dworu).

Siedząc pośrodku hierarchii, MMC ma na jej punkcie centralnego pyerdolca. Marzymy o awansie do UMC (albo zgoła do wyższej), boimy się spadku do LMC (albo zgoła do niższej). Część z nas leczy się wyparciem, przez wmawianie sobie, iż żadnych klas w ogóle nie ma, były najwyżej w czasach Marksa, a zresztą je zmyślił – w odmętach fejsbuka do dziś widuję komcionautów z serii „a co to w ogóle jest klasa średnia”.

Seriale telewizyjne też robione są głównie dla MMC, bo dziś to MMC głównie płaci abonamenty za te wszystkie Netflixy, a kiedyś to MMC głównie kupowało proszki do prania premium, więc się opłacało robić „opery mydlane”, a znowuż w Europie, gdzie seriale początkowo były niekomercyjne, to i tak w praktyce robiono je pod gust średniego szczebla menedżmentu w jakimś BBC. Więc jak nie obrócić, biodra z tyłu.

W Europie ten menedżment średniego szczebla często zamawiał niekomercyjne (ale czasem bardzo popularne) widowiska z serii „Z Życia Klasy Niższej”. Amerykańska telewizja od razu jednak poszła w aspiracyjne seriale o elitach.

Jestem dostatecznie stary, żeby się na niektóre załapać, oraz dostatecznie młody, żeby pamiętać to aspiracyjne uczucie. Jak oglądałem „Murphy Brown” jako Początkujący Dziennikarz, czułem dumę, iż robię w tej samej branży i marzyłem, iż kiedyś dorównam statusem. No jasne iż też mnie to teraz śmieszy (seriali o nauczycielach niestety nie robią – marzę o spinoffie „Dojrzewania” pt „Mister Malik”).

Seriale anty-elitarne są zjawiskiem relatywnie nowym. Dobrze to ilustruje kombo „The Good Wife” / „The Good Fight”. Zaczęło się to jako w miarę konwencjonalna aspiracyjna opowieść o „prawnikach z prestiżowej kancelarii” (2009), wyewoluowało w satyrę na prestiżowe kancelarie.

Ta przemiana nastąpiła w latach 2015-2017, kiedy Ludzie Tacy Jak Ja zaczęli żartować o „zepsutej symulacji”. Świat się zaczął rozsypywać jak u Philipa Dicka, nie tylko moje marzenia pożeglowały ku bezkresnym oceanom przez rury kanalizacyjne.

„Biały lotos” jest flagowym przykładem fali popkultury antysetabliszmentowej. Średnia klasa średnia ogląda go dla kompensacji utraconych marzeń – patrzymy na elity i myślimy: co za ćwoki! co za chamy! co za głupki! co za szuje! Jak dobrze iż nie siedzimy z nimi w tym Longines Lounge (jednocześnie oczywiście sycąc swoje oczy widokiem luksusów, na które nigdy nie będzie nas stać).

Pokochałem pierwotną formułę „Białego lotosu” i przez cały czas podobał mi się trzeci sezon, w którym ta formuła uległa ewolucji. Początkowo wszystko było proste, iż jeżeli ktoś jest z elit, to jest Zły, Tępy i Ograniczony. W miarę symptyczny był tylko personel, który tych chamów obsługiwał. W trzecim się to komplikuje w sposób, który będę usiłował opisać bezspojlerowo.

Jak zwykle, na początku mamy Trupa W Luksusowym Hotelu. Potem mamy przeskok „TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ” i śledzimy losy grupy longinesiarzy, którzy właśnie przybyli do hotelu i zastanawiamy się, Kto Zginie.

Zakończenie w trzecim sezonie jest Trochę Inne Niż Przedtem, nieco inna jest też dynamika postaci. Do hotelu przybywa pięcioosobowa rodzina Człowieka Sukcesu (przecudowspaniały Jason Isaacs), Trzy Przyjaciółki Z Młodości oraz dziwna para, Mrukliwy Typ (Walton Goggins z „Fallouta”) i Słodziutka Blondynka (Aimee Lou Wood z „Sex Edukacji”).

W podwójnej roli gościo-pracownika pojawia się Belinda, masażystka z pierwszego i drugiego sezonu, w ramach Erazmusa dla chłopów pańszczyźnianych. A jak ona, to pojawi się także tajemniczy Greg, który tym razem nazywa się Gary. W roli specjalnej pojawia się Sam Rockwell i jak zwykle kradnie show.

Inaczej niż w poprzednich sezonach, bliżej śledzimy tu perypetie pracowników hotelu. Wzruszający romans Gaitoka i Mook to love story w klasie ludowej (parkingowy i masażystka).

Z Trzech Przyjaciółek jedna jest ewidentnie MMC – jej marzenie o byciu prawniczką w prestiżowej kancelarii skończyło się jak moje o mediach. Druga moim zdaniem UDAJE sukces, ale to tak jak moi znajomi, którzy kompulsywnie chodzą na te wszystkie gale Srand Sress, żeby tam sobie robić selfiki i czuć się przez jeden wieczór częścią lepszego świata.

Mniej tu mamy więc „satyry na bogoli”, a więcej studiów charakteru. Część postaci w ciągu tego tygodnia pokaże nam się niespodziewanie z lepszej lub gorszej strony – nie chcę niczego spojlować z jednym wyjątkiem.

Przy całej mojej juniorofobii muszę przyznać, iż Patrick Schwarzenegger świetnie gra najstarszego syna i desygnowanego następcę tronu Człowieka Sukcesu. Zapatrzonego w tatę „high T alpha male”, który pije jakieś proteinowe szejki na porost mięśni (?), jest wcieleniem wszystkich bredni manosfery, i jako taki OCZYWIŚCIE jest odpychający dla kobiet. Ale gdzieś tam pod koniec zaczyna okazywać normalne uczucia i w siódmym odcinku jest już prawie sympatyczny.

Część postaci ewoluuje w odwrotnym kierunku: wydawały się miłe, a potem nagle paskudne. KMWTW. Czynnikiem tych przemian zwykle są pieniądze, ale tak ogólniej rzecz biorąc – hierarchia. Moim zdaniem, pozytywna przemiana młodego maczo wzięła się z tego, iż na jachcie Grega zrozumiał, iż jako UMC i tak nie jest częścią PRAWDZIWEJ klasy wyższej. Mogą go najwyżej czasem zaprosić do jacht albo do wspólnej, mehemm, zabawy. Ale jego „stać na ten hotel” w sensie rachunku, a ich „stać na ten hotel” w sensie ewentualnego kupienia go. „We’re not the same”, cytując znanego memeska.

Każda z tych postaci jest znakomicie zagrana, więc oglądałem to z przyjemnością, jako pokaz pokazowego aktorstwa na tle pięknego tła. Muszę jednak przyznać, iż sama formuła „antyelitarnej popkultury” zaczyna mnie nużyć.
Nie myślałem iż kiedykolwiek to powiem, ale mam wrażenie, iż ten cynizm, pesymizm i zgorzknienie nas paraliżują. Musimy zacząć szukać pozytywnych wzorców.

Mam wrażenie, iż zgorzkniała prawniczka Laurie (Carrie Coon) została nam podsunięta jako krzywe zwierciadło MMC i jej/naszych frustracji. Zapatrzeni w własne pępki, rozpamiętujący utracone szanse, robimy się ślepi na coraz bardziej realne zagrożenia wokół nas. Potrzebujemy nowych przywódców, a to jednak oznacza chwilową przynajmniej rezygnację z naszej tradycyjnej firerofobii.

A Wy Jak Myślicie?

Idź do oryginalnego materiału