TRON: DZIEDZICTWO. Kontynuacja, która się nie zestarzała

film.org.pl 2 tygodni temu

Pierwsza część „Trona”, mimo iż była filmem nietuzinkowym i bardzo oryginalnym wizualnie, nie odniosła sukcesu kasowego (choć jednocześnie nie przyniosła strat). Nikt więc nie kwapił się, by gwałtownie wrócić do tego uniwersum. W 2003 roku pojawiła się wprawdzie gra komputerowa „TRON 2.0”, która kontynuowała wątki oryginału, ale Disney wciąż nie dawał zielonego światła na realizację kolejnej kinowej części, choć plotki o niej pojawiały się tu i tam. W międzyczasie dzieło Lisbergera, oglądane przez widzów na kasetach VHS, w TV oraz na płytach DVD, stało się kultowe. Ktoś w studiu wpadł więc na pomysł, by podczas konwentu komiksowego Comic Con w San Diego w 2008 roku pokazać widzom testowy zwiastun i zobaczyć, jak zareagują. Reakcje na ten krótki materiał były bardzo pozytywne i decyzja o realizacji sequela wreszcie zapadła.

Przez ponad dwadzieścia lat, jakie upłynęły od premiery pierwszej części, świat całkowicie się zmienił, komputery stały się niezbędnym elementem codziennego życia, a Internet przekształcił kulę ziemską w globalną wioskę. Jednocześnie efekty CGI umożliwiały już wykreowanie najbardziej choćby wymyślnych imaginacji scenarzystów. Zniknęły więc ograniczenia, przed którym stali filmowcy w latach osiemdziesiątych. Problem w przypadku tej marki, stanowiło raczej zaprezentowanie tego samego świata, co w 1982 roku, a jednak bardziej rozwiniętego technologicznie w taki sposób, by zachować wizualną spójność.

Zarówno w rzeczywistości, jak i w świecie filmu upłynęło dwadzieścia osiem lat. Kevin Flynn (Jeff Bridges) zaginął w 1989 roku, będąc u progu wielkiego odkrycia. Teraz, w 2010, jego syn Sam (Garret Hedlund), krnąbrny i niepokorny młody mężczyzna, z pomocą starego przyjaciela Kevina, Alana Bradleya (Bruce Boxleitner), wpada na trop ojca. niedługo trafia do sekretnego laboratorium starszego Flynna i zostaje przeniesiony do Sieci, czyli cyfrowej krainy żyjących programów, którą znów rządzi despota. Tam, z pomocą niespodziewanych sojuszników, staje do nierównej walki o uwolnienie tego świata od satrapy.

Budżet „Tron: Dziedzictwo” wyniósł spektakularne sto pięćdziesiąt milionów dolarów. Trzeba przyznać, iż od strony wizualnej film prezentuje się interesująco i widać wpompowane w produkcję pieniądze. Twórcy serwują widzowi uwspółcześnione wersje scen z oryginału – mamy tu więc futurystyczne wyścigi motocykli świetlnych (lightcycles), pojedynki na dyski, a choćby lot odpowiednio unowocześnioną „słoneczną” żaglówką. Do swoich ról z oryginału powrócili Jeff Bridges i Bruce Boxleitner, dzielnie wspomagani przez młodsze pokolenie w osobach wspomnianego Garreta Hedlunda, Olivii Wilde oraz… cyfrowo odmłodzonego Jeffa Bridgesa, który wciela się również w antagonistę, Clu.

Steve Lisberger, reżyser i twórca pierwszej części, zadowolił się tym razem rolą producenta, a za kamerą usiadł debiutant Joseph Kosinski, który kilkanaście lat później zaczarował widzów drugim „Top Gunem”. Jednak już w kontynuacji „Trona” dało się dostrzec rękę Kosinskiego do kreowania olśniewających wizualnych spektakli. W trakcie prac nalegał on, by jak najwięcej planów i dekoracji zbudować w studiu, a później tylko uzupełniać je wygenerowanymi w pamięci operacyjnej obrazami. Zgodnie z panującą ówcześnie modą, film wyświetlano w kinach również w 3D. Co istotne, sekwencje rozgrywające się w Sieci (a spędzamy tam znakomitą większość czasu trwania seansu) realizowano dzięki technologii używanej wcześniej podczas produkcji „Avatara” Jamesa Camerona.

Dzięki temu, efekt końcowy wyglądał o wiele lepiej niż w większości blockbusterów, gdzie obraz konwertuje się do trzeciego wymiaru dopiero na etapie postprodukcji. Wyróżnić należy ścieżkę dźwiękową, utrzymaną w odpowiednim, elektronicznym duchu i doskonale współgrającą z obrazem. Jej autorzy, członkowie zespołu Daft Punk, pojawiają się na chwilę w kadrze, w sekwencji przyjęcia u Castora (Michael Sheen). Zgodnie z żelazną hollywoodzką zasadą sequeli wszystko tu jest większe, szybsze, bardziej widowiskowe. A jednak ma się wrażenie, iż w oryginał włożono więcej serca.

Nie zawiedli marketingowcy i kampania reklamowa została rozhulana na całego, włączył się w nią choćby Playboy, a gdy film znajdował się jeszcze w realizacji, przeprowadzono wiralową kampanię, umieszczając w Internecie kilka stron zapowiadających nadchodzącą produkcję i uzupełniających jej wątki.

W końcu, 17 grudnia 2010 roku, sequel zadebiutował w kinach. Widzowie zostawili w kasach 410 milionów dolarów, co niestety nie zadowoliło producentów na tyle, by dać od razu zielone światło na realizację trzeciej części, mimo iż końcówka „Tron: Legacy” sugeruje, iż historia bynajmniej nie została zakończona. „Trójka” powstała dopiero piętnaście lat później, ale nie uprzedzajmy faktów.

Kontynuacja „Trona” jest więc ucztą dla oczu i w odróżnieniu od pierwszej części, adekwatnie się nie zestarzała (poza jednym elementem, o czym niżej). Fabularnie nie ma tu nic odkrywczego, ale też świat ten nie potrzebuje skomplikowanych i zawikłanych historii. Jego największą siłą jest strona audiowizualna, a tutaj nie ma się do czego przyczepić. Pomysłowość i kreatywność twórców w ukazywaniu cyfrowej krainy wypada jedynie pochwalić. Co więcej, sequel bardzo udanie eksploruje świat przedstawiony, oferując z jednej strony wystarczająco dużo znajomych tropów, by fani oryginału je dostrzegli i poczuli się jak u siebie, a z drugiej serwując sporo nowości. Wątek cyfrowego życia i jego związków z rzeczywistością poza ekranem, wydaje się najbardziej obiecujący, choć został tu adekwatnie tylko zarysowany. interesujące co z takim tematem zrobiłby na przykład Denis Villeneuve.

Mam w zasadzie tylko dwa zarzuty do tego filmu. Jeden nieco bardziej ogólny, drugi osobisty. Ten pierwszy, to cyfrowe odmłodzenie Jeffa Bridgesa, które bardzo mocno dotknął ząb upływającego czasu, choć już w momencie premiery, recenzenci i widzowie narzekali na „plastikowość” Clu, jakością przypominającego przerywniki kiepskich gier wideo. Wprawdzie można tu przytoczyć argument, iż postać ta to wytwór Sieci i nie jest prawdziwym człowiekiem, ale będzie to tylko maskowanie problemu. Lepiej potraktować ten element jako świadectwo czasów, w których film powstał. Druga kwestia, znacznie dla mnie poważniejsza i negatywnie wpływająca na odbiór całości, to character arc (droga, którą przebywa bohater w trakcie fabuły) Kevina Flynna. Nie podoba mi się co zrobili z nim scenarzyści w kontynuacji, ale to tylko moje odczucie i każdy widz odbierze ten aspekt inaczej.

Po latach wróciłem do uniwersum „Trona” z prawdziwą przyjemnością i choć pierwsza część zawsze będzie zajmować u mnie szczególne miejsce, to nie mogę nie docenić audiowizualnej uczty, jaką stanowi kontynuacja. Szkoda też, iż w powstałej dużo później i rodzącej się w bólach kolejnej części zarzucono adekwatnie wątek głównych bohaterów sequela. Ale o tym wkrótce. Polecam natomiast zapoznać się z „Dziedzictwem”, bo to bardzo unikalny blockbuster i może przypaść do gustu choćby tym, którzy nie znają oryginału.

Idź do oryginalnego materiału