Nowy owoc serii zapoczątkowanej w 1982 roku właśnie zawitał na wielkie, kinowe ekrany. Produkcji towarzyszył potężny marketing i bardzo obiecujące zwiastuny. Także dziś pora poznać odpowiedź na pytanie “Czy Disney faktycznie dowiózł?”
Najnowszy film z serii Tron wprowadza świeży koncept: możliwość przenoszenia się nie tylko ze świata realnego do wirtualnej Sieci, jak miało to miejsce w Tron: Dziedzictwo, ale również w drugą stronę – programy komputerowe mogą teraz pojawić się w rzeczywistym świecie. Jednym z takich programów jest tytułowy Ares, grany przez Jareda Leto. Problem w tym, iż istoty z Sieci mogą przebywać w świecie rzeczywistym jedynie przez 29 minut. Aby uczynić ten czas nieograniczonym konieczne jest pozyskanie tzw. Kodu trwałości. O ten artefakt rywalizują dwie potężne korporacje technologiczne. Wkrótce do wyścigu dołączają także programy, które sieją spustoszenie w realnym świecie.
Mamy więc do czynienia z klasycznym MacGuffinem – elementem, wokół którego kręci się cała historia, ale który sam w sobie nie ma większego znaczenia. Dobra fabuła nigdy nie była atutem filmowej serii Tron i niestety w tym przypadku również nie dopatrzymy się niczego wyjątkowego. Otrzymujemy historię dosyć oklepaną, klasyczną i ubajkowioną, jak na standardy Disneya przystało. Same zwiastuny obiecywały nam coś z goła innego – historię poważniejszą, mocniejszą i, można by przypuszczać, iż brutalniejszą. Jednak obok dramaturgii w tym filmie od razu stoi komedia, przez co ton całej opowieści staje się niewiarygodnie lekki. Historia, która próbuje być czymś zapierającym dech w piersiach finalnie okazuje się czymś po prostu średnim w odbiorze.
Sama “wojna”, jaką Disney zapowiadał nam w materiałach promocyjnych, sprowadza się w tym filmie do pogoni za jedną bohaterką. Wszystkie sceny z udziałem istot komputerowych w realnym świecie, jak i większość sekwencji akcji, zostały pokazane już w zwiastunach. Sam film jedynie je poszerza, nie mając już w zanadrzu nic do dodania. Tym samym ten monumentalny i poważny ton, jaki zapowiadany był przed premierą filmu, został zwyczajnie rozpuszczony w serii niepotrzebnych uproszczeń i typowo disneyowskiego humoru. Prostota fabuły i pokazanie wszystkich dobrych momentów w zwiastunie sprawiły zatem, iż Tron: Ares niczym nie będzie w stanie nas zaskoczyć.
Niepokoi również to, jak bardzo film zdaje się ignorować swojego poprzednika – Tron: Dziedzictwo. Produkcja z 2010 roku w znacznym stopniu przybliżyła nam świat Sieci (oryg. The Grid), nadając mu unikalną tożsamość wizualną i fabularną. Tymczasem w Tronie: Ares pojawiają się zaledwie trzy sceny w tym cyfrowym świecie – pozbawione klimatu i oderwane od estetyki znanej z wcześniejszej części. Co gorsza, służą one wyłącznie jako pretekst do rozkręcenia akcji w świecie rzeczywistym. To duża strata, bo to właśnie Sieć była zawsze sercem całej serii. Choć Ares skupia się na konflikcie w realnym świecie, brak pomysłu na wykorzystanie cyfrowego uniwersum sprawia, iż film traci swoją tożsamość.

I żeby nie było, iż tylko marudzę, film ma do zaoferowania jedną ciekawą scenę w świecie komputerowym. Ares trafia do scenerii znanej z pierwszego filmu serii. Tym samym gra i design z lat osiemdziesiątych na nowo odżywają. W gruncie rzeczy jest to duże granie na nostalgii fanów, ale jednak moim zdaniem mocno uzasadnione. To, co mi się w tym filmie podobało, to efekty CGI i aspekt audiowizualny. Wadą serii Tron, jak już wiemy, jest denna fabuła. Jednak zaletą są tutaj dobre, jak na okres wydania filmu, efekty specjalne. Przełomowe w przypadku części pierwszej, zjawiskowe w przypadku części drugiej, a w przypadku części trzeciej? Tron: Ares posiada o wiele bardziej realistyczne efekty specjalne niż Tron: Dziedzictwo. Sprawia to, iż w połączeniu z świetną muzyką najnowsza część serii stanowi godne widowisko audiowizualne.
Do tej mieszanki wybuchowej, jaką Disney od czasu do czasu lubi nam serwować, dochodzą jeszcze bohaterowie. Zarówno postacie pierwszo-, jak i drugoplanowe można podsumować jednym słowem: przeciętność. Najlepiej o dziwo wypada sam Ares. Jared Leto jako komputerowy byt nieoswojony z uczuciami sprawdza się naprawdę nieźle. Znacznie gorzej wypada postać Eve Kim grana przez Gretę Lee. Aktorka nie ma okazji, by się wykazać, bo jej bohaterka została napisana wyjątkowo płasko. Jedyne, co o niej wiemy, to fakt, iż tęskni za siostrą i posiada tzw. Kod trwałości. I zdaniem scenarzysty, tyle powinno nam wystarczyć, ale w rzeczywistości jest to za mało, by jakkolwiek nas ta postać obchodziła. Główny antagonista Julian Dillinger również nie daje Evanowi Petersowi pola do popisu. Choć aktor stara się nadać swojej postaci wyrazistość, potencjał roli jest skutecznie przygaszany przez nijaki i zachowawczy scenariusz.

Pozostali bohaterowie wypadają co najwyżej przeciętnie – z jednym wyjątkiem, którego obecność stanowi jednak wyłącznie czysty fanserwis. Cały film można uznać zatem jako grę na nostalgii fanów, która jakościowo myślę, iż nie odbiega znacząco od pozostałych filmowych Tronów. Powiedziałbym, iż Tron: Ares idealnie nadaje się na solidny tzw. odmóżdżacz. Nie jest to bowiem szczyt scenariopisarstwa, ale seans naprawdę miło może zapaść widzom w pamięć. Główną rolę gra tutaj oferowana przez film prawdziwa audiowizualna petarda. I patrząc na poprzednie części serii, to właśnie efektami specjalnymi Tron zawsze przyciągał uwagę. Nie inaczej jest tym razem – Ares wygląda naprawdę spektakularnie. Nie chcę w żaden sposób umniejszać o wiele lepszemu filmowi, jakim był tegoroczny F1, ale myślę, iż oba tytuły łączy pewna wspólna cecha: nie ogląda się ich dla fabuły, ale po to, by poczuć intensywność obrazu i dźwięku. Może to już nie poziom wybitnego Josepha Kosinskiego, ale Tron: Ares pod względem wizualnym wciąż potrafi zrobić wrażenie i z pewnością znajdzie swoich fanów.
Dlatego uważam, iż osoby, które wahają się: „czy pójść, czy nie pójść”, finalnie powinny zdecydować się na seans. Warto mieć cały czas na uwadze to, iż fabularnie Tron przez cały czas nie grzeszy nieskazitelną jakością. Mnie ten film rozczarował, ponieważ zbyt dobitnie wierzyłem, iż Disney w końcu da serii mocny i poważny wydźwięk — na przykład w stylu Wojny światów z 2005 roku. Niestety, przeliczyłem się. Tron: Ares jakościowo lokuje się tuż obok swoich poprzedników, konsekwentnie realizując zasadę: „efekty na piedestale”. Ostatnia scena filmu daje nam do zrozumienia, iż to jeszcze nie koniec. Zobaczymy zatem, czy za jakieś kilka lat znowu pojawi się kolejna część Trona. I kto wie – może w końcu pełen potencjał tej serii zostanie przeniesiony na wielki, kinowy ekran.
fot. gł: materiały prasowe