TRON: ARES. Przyjemność i ambrozja dla oczu [RECENZJA]

film.org.pl 2 tygodni temu

Seria „Tron”, na którą w tej chwili składają się trzy filmy i kilka produktów pobocznych (gry komputerowe, serial, komiks) należy do jednych z najbardziej unikatowych popkulturowych marek. Zarówno pod względem tematyki, stylu wizualnego, jak i specyficznego podejścia do wypuszczania kolejnych części. Zadebiutowała w 1982 roku, następnie wylądowała na dwadzieścia osiem lat na półce, skąd ściągnął ją w 2010 roku Joseph Kosinski, po czym znów została zamrożona. Na trzecią odsłonę trylogii, zatytułowaną „Tron: Ares”, przyszło widzom czekać piętnaście lat.

Tak długi czas między poszczególnymi odsłonami sprawił, iż „trójka” nie stanowi bezpośredniej kontynuacji poprzednika. Widzowie, wyłączywszy oddanych fanów serii, nie pamiętają już w ogóle historii z „Dziedzictwa”, o oryginale nie wspominając. Do fabuły wprowadzają więc fragmenty serwisów informacyjnych, które pokrótce wyjaśniają, co się dotychczas wydarzyło. Julian Dillinger (Evan Peters), wnuk antagonisty z pierwszej części, jest teraz na czele korporacji stojącej u progu wielkiego odkrycia – a mianowicie opracowania technologii przenoszenia bytów cyfrowych do „naszego” świata.

Dillinger planuje za jej pomocą stworzyć dla wojska żołnierza idealnego – Aresa (Jared Leto). Problem w tym, iż przeteleportowane twory są nietrwałe, co stawia pod znakiem zapytania możliwość zastosowania ich w działaniach militarnych. Jednak konkurencyjne przedsiębiorstwo, znany z poprzednich części Encom, znalazło lekarstwo na ten problem. Dillinger nie cofnie się przed niczym, by położyć łapy na patencie rywala.

Trzeci „Tron” rodził się w bólach. Druga odsłona serii zarobiła nie najgorsze 410 milionów dolarów, ale ogromny budżet i koszty marketingu sprawiły, iż nie stała się hitem, na który producenci liczyli. Mimo to, Kosinski planował bezpośrednią kontynuację swojego filmu. Główne role powtórzyć mieli Garret Hedlund i Olivia Wilde. „Tr3n” (bo taki był roboczy tytuł) wciąż jednak nie dostawał zielonego światła od włodarzy Disneya, a kolejne przeróbki scenariusza opóźniały rozpoczęcie zdjęć. W końcu, w 2015 roku, klęska „Krainy jutra” oraz wcześniejszy zakup przez Disneya praw do „Gwiezdnych wojen” wstrzymały wszelkie prace nad kontynuacją.

Kosinski zajął się innymi rzeczami, a na pokład statku, który w międzyczasie zmienił nazwę na „Tron: Ascension” wsiadł Joachim Rønning, znany z piątej części „Piratów z Karaibów”. Pierwotny scenariusz wylądował w koszu, a w jego miejsce stworzono nowy, w którym pierwsze skrzypce grał Ares, zaawansowana sztuczna inteligencja i cyfrowy byt, który przenika do „naszego” świata. Do tej roli został wybrany Jared Leto. Aktor, będący również producentem obrazu, bardzo zabiegał o realizację i, jak głoszą branżowe ploteczki, to głównie dzięki niemu film w ogóle został nakręcony.

Fabuła nigdy nie należała w tej serii do wysublimowanych i najnowsza odsłona kontynuuje tę tradycję. Pierwszy „Tron”, zrealizowany z wykorzystaniem czasochłonnej techniki „backlit animation”, był przełomowy pod względem technologicznym, ale historia w nim zawarta nie wyróżniała się niczym na tle innych produkcji fantasy i sf. Drugi również zaoferował prostą opowieść, okraszoną jednak audiowizualną ucztą i przez cały czas ogląda się go bardzo dobrze. W trzeciej części także jest co podziwiać na ekranie. W odróżnieniu od poprzedników, większość czasu projekcji spędzamy tym razem w „realnym” świecie (co miało pomóc kontrolować budżet), do którego przenikają obiekty z Sieci.

Zderzenie tych dwóch krain stanowi logiczną konsekwencję tego, co zaprezentował Joseph Kosinski w końcówce „Tron: Dziedzictwo”. Niestety Sam Flynn i Quorra, główni bohaterowie poprzedniej odsłony, są tu jedynie wspomniani. Natomiast sceny przedstawiające cyfrowe twory, które stosują wynalazki z sieci w „naszej” rzeczywistości, na przykład wyścigi motocykli świetlnych ulicami współczesnego miasta, wraz z towarzyszącą im muzyką Nine Inch Nails, prezentują się świetnie i stanowią najmocniejszy element trzeciego „Trona”.

Największym problemem jest wszelako scenariusz. I wcale nie chodzi o prostotę, bo to przecież nie musi być wada. Chodzi raczej o jego konstrukcję – przez prawie połowę filmu nie bardzo wiadomo, kto odgrywa tutaj rolę głównego bohatera. Ares, szefowa Encomu Eve (Greta Lee), a może jednak czarny charakter, Julian Dillinger? Mamy trzy przeplatające się wątki, ale twórcy na żadnym się adekwatnie nie skupiają, przez co całość zbyt się rozmywa. Pojawiło się też kilka niespójności fabularnych z poprzednikami, na przykład skąd nagle wzięły się dwie konkurujące od czterdziestu lat firmy, skoro w drugim „Tronie” w ogóle nie było o tym mowy? Gillian Anderson, odgrywająca matkę Dillingera i pełniąca rolę jego „sumienia”, nie ma tu za wiele do zagrania i w zasadzie nic by się nie stało, gdyby usunąć tę postać ze scenariusza.

Można odczuwać również pewien niedosyt, jeżeli chodzi o warstwę filozoficzną. Aż się prosiło, by nieco pogłębić dylematy związane z przenoszeniem cyfrowych bytów do rzeczywistości poza ekranem albo skupić się na Aresie zyskującym świadomość i poznającym „nasz” świat. Wprawdzie „Tron: Ares” to lekki w zamierzeniu blockbuster, jednak podobne wątki byłyby nie tylko ciekawe, ale również w tej chwili niezwykle aktualne. Gdyby je zawrzeć w scenariuszu i odpowiednio przedstawić, moglibyśmy dostać coś o ciężarze gatunkowym „Blade Runnera”.

Twórcy nie mogli sobie odmówić licznych cytatów i autocytatów. Pojawiają się mrugnięcia okiem do klasyki kina – jedna z antagonistek, Atena (Jodie Turner-Smith) swoim zachowaniem bardzo przypomina Terminatora, zwłaszcza w wydaniu Roberta Patricka z drugiej odsłony cyklu Jamesa Camerona – jak i mnóstwo easter eggów przywodzących na myśl poprzednie części – na przykład nazwa firmy zajmującej się recyklingiem (Dumont), to nawiązanie do oryginalnego „Trona” (tak nazywał się jeden z programów), podobnie drzewo pomarańczowe (pierwszym przeteleportowanym obiektem w „Tronie” była pomarańcza). Fantastyczna jest sekwencja ze starą wersją Sieci, która wprost przywołuje film z 1982 roku stylem graficznym, znajomymi miejscówkami i pojazdami, a także fragmentami soundtracku. Cieszy też obecność Kevina Flynna (Jeff Bridges), scenarzyści znaleźli całkiem pomysłowy sposób, by przywrócić tego bohatera. Jego rola, mimo iż niewielka, ma ogromne znaczenie dla fabuły.

Zakończenie sugeruje dalszy ciąg, ale ze względu na rozczarowujące wyniki finansowe, nie należy się go spodziewać w najbliższym czasie. Chociaż seria ta umierała już dwukrotnie i za każdym razem powstawała z martwych, więc być może za jakiś czas powstanie kolejny „Tron”. Osobiście lubię ten świat oraz tych bohaterów i, mimo iż nie podoba mi się kilka pomysłów fabularnych, zwłaszcza w odniesieniu do losów Kevina Flynna, chętnie obejrzałbym kolejne części, bo przynajmniej od strony wizualnej jest to prawdziwa przyjemność i ambrozja dla oczu.

Idź do oryginalnego materiału