Bardzo lubię historie, w których twórcy biorą na tapet rzeczywistość i dodają do niej jakiś nowatorski element, czy to z pogranicza świata realnego i paranormalnego, czy też związany z rozwojem technologicznym. Jednocześnie nie cierpię filmów, które zapowiadają się na intrygujące, a podczas seansu okazuje się, iż są nudne, odtwórcze i sztampowe. Na szczęście „Towarzysz”, wyreżyserowany przez Drew Hancocka, nie tylko prezentuje interesujący koncept, ale równocześnie oferuje sporo zaskakujących i bardzo pomysłowych rozwiązań fabularnych. Część z nich została zdradzona w zwiastunach (polecam ich nie oglądać!), ale choćby dla zaznajomionych z głównym wątkiem, znajdzie się podczas seansu sporo niespodzianek.
Iris (fantastyczna, znana chociażby ze świetnego ubiegłorocznego „Heretica” Sophie Thatcher) oraz Josh (Jack Quaid), wraz z przyjaciółmi, przyjeżdżają do znajdującego się w środku malowniczego lasu domku. Właścicielem budynku jest Siergiej (Rupert Friend), sprawiający wrażenie szemranego typa. Z początku wszystko wygląda normalnie i każdy z gości dobrze się bawi przy muzyce i dobrym jedzeniu. Ale niedługo okazuje się, iż nic nie jest takie jak się wydaje…
Niezwykle trudno napisać coś więcej o „Towarzyszu” bez zdradzania któregoś z fabularnych twistów. Scenarzysta (a zarazem reżyser) stworzył świetny kolaż thrillera, czarnej komedii, historii miłosnej oraz filmu psychologicznego, a wszystko delikatnie podlał sosem science fiction. W efekcie powstała bardzo spójna hybryda gatunkowa, która trzyma w napięciu aż do napisów końcowych. Co więcej choćby oklepane klisze fabularne, charakterystyczne choćby dla slashera, tutaj nie przeszkadzają. Jednocześnie, po zakończeniu seansu, udało się Hancockowi zostawić widza z kilkoma tematami do zastanowienia. Między wierszami stawia on bowiem pytania o istotę człowieczeństwa, pokazując coraz to nowe oblicza bohaterów i stopniowo ujawniając targające nimi namiętności. Momentami z ekranu bije również mocny głos w sprawie feminizmu. Iris początkowo stylizowana jest na kobietę wyjętą żywcem z lat pięćdziesiątych. Wskazuje na to zarówno jej ubiór oraz fryzura, nawiązujące do mody amerykańskich kur domowych z domków na przedmieściach, jak i zachowanie, czyli całkowite podporządkowanie Joshowi. Ten z kolei sprawia wrażenie sympatycznego faceta, który miał szczęście trafić na cudowną kobietę i stworzyć z nią szczęśliwy związek. Z czasem wychodzi jednak na jaw, iż to tylko pozłotko, a pod spodem kryje się dużo więcej. Mamy tu jeszcze stylizowanego na lata osiemdziesiąte i obowiązujący wtedy kult macho Siergieja, którego konfrontacja z Iris przywodzi na myśl zderzenie prymitywnej, napakowanej testosteronem męskości z teoretycznie dużo słabszą fizycznie, filigranową kobiecością. To właśnie od tego momentu rozpoczyna się ciąg dramatycznych wydarzeń i jego konsekwencją jest pierwszy z kilku zwrotów fabularnych.
Ale wbrew temu, co można sądzić z poprzedniego akapitu, „Towarzysz” nie jest filmem malującym głęboki portret psychologiczny bohaterów bądź skupiającym się na ukazaniu odwiecznego konfliktu damsko-męskiego (choć można go i tak interpretować). W dziele Hancocka na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim świetna zabawa i ciekawie poprowadzona opowieść. W kadrze można także dostrzec sporo nawiązań do innych filmów, często klasyków, z „Terminatorem 2” na czele. Wnikliwi widzowie nie będą mieli problemów, by wskazać wątki, które mogłyby pojawić się w „Czarnym lustrze”, a momentami pobrzmiewa tu bardzo wyraźne echo „Łowcy androidów”.
Nie mogłem też oprzeć się wrażeniu, iż nad całością unosi się duch Michaela Crichtona, który w swoich książkach często przestrzegał przed rozwojem technologii. Jednak choćby u niego, podobnie jak w „Towarzyszu”, największym problemem i sprawcą katastrof zawsze byli ludzie i rządzące nimi, najczęściej niskie pobudki. I w tym sensie film Drew Hancocka stanowi również komentarz na temat kondycji psychicznej naszego gatunku, podany w rozrywkowej, przystępnej formie, za co tym większe brawa dla reżysera.
Nieczęsto się zdarza, by twórca zadebiutował równie udanym filmem. Dodatkowo, na opowiedzenie ciekawej, nietuzinkowej historii wystarczyło Hancockowi kilka ponad półtorej godziny (dokładnie dziewięćdziesiąt siedem minut), co w zestawieniu z wieloma współczesnymi produkcjami, których czas trwania sięga blisko trzech godzin, jest niezwykle odświeżające. Już teraz z niecierpliwością czekam więc na jego kolejne dzieło, bo wydaje mi się, iż jeszcze o nim usłyszymy. Natomiast „Towarzysza” zdecydowanie polecam.