Topografie mitu. „Sto lat samotności” [RECENZJA]

filmawka.pl 1 dzień temu

„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód” – tak brzmią pierwsze słowa kultowej powieści Gabriela Garcii Marqueza z 1967 roku, która niedługo potem przyniosła mu literacką Nagrodę Nobla. Dokładnie od tych samych słów rozpoczyna się pierwszy odcinek serialowej adaptacji dzieła, która miała swoją premierę na Netflixie w grudniu 2024 roku.

Powiedzieć, iż oczekiwania wobec produkcji były wysokie to mało. Sto lat samotności jako jedna z najważniejszych powieści nurtu realizmu magicznego przez lata uchodziła za praktycznie nieprzetłumaczalną na język filmowy. Przekonanie to podzielał zresztą sam pisarz, dla którego hollywoodzka ekranizacja historii, tak głęboko osadzonej w kolumbijskiej tożsamości, wierzeniowości i kontekście społeczno-politycznym po prostu nie wchodziła w rachubę. Wobec tego ujęcie w maksymalnie kilkugodzinnej formule losów aż siedmiu pokoleń bohaterów zdawało się być wyczynem absurdalnym i wręcz karkołomnym. Jednak jak się okazało – nie jest to wcale niemożliwe. Dowodzi tego serial Alexa Garcia Lopeza i Laury Mora Ortegi, który brawurowo ożywia marquezowski mit o kolumbijskiej ziemi obiecanej, nie uginając się przy tym pod ciężarem nostalgicznej otoczki powstania i wielkiego budżetu.

„Sto lat samotności”/ materiały prasowe Netflix

Przez wzgląd na sentyment, który żywię do powieści, na ewentualną ekranizację nie byłam w stanie zapatrywać się inaczej aniżeli z dużą dozą sceptycyzmu. A i powierzenie produkcji streamingowemu gigantowi, jakim jest Netflix, raczej nie nastrajało pozytywnie, niosąc za sobą ryzyko powielania komercyjnych klisz i rozwiązań. Jednak wraz z pojawieniem się kolejnych doniesień o bliskiej współpracy twórców z rodziną pisarza, realizacji projektu w języku hiszpańskim i zaangażowaniu w proces lokalnej społeczności, moje obawy stopniowo zaczęły ustępować ciekawości. Efekt końcowy natomiast przerósł wszelkie moje oczekiwania. Reżyserom serialu udało się bowiem zrobić to, co dotychczas uważano za niemożliwe – uchwycić niepowtarzalnego ducha prozy Marqueza, przy jednoczesnym zachowaniu wierności detalom i emocjonalnej głębi tej niezwykłej opowieści.

Kołem zamachowym historii przedstawionej w Stu latach samotności jest miłość José Arcadia Buendíi i Úrsuli Iguaran, kuzynostwa, które na przekór rodzinnym przesądom postanawia się pobrać, dając tym samym początek rodowi, nad którym, niczym fatum, zawiśnie tytułowa klątwa odosobnienia. Śledząc zmagania bohaterów, obserwujemy jednocześnie narodziny, rozwój i wreszcie upadek założonego przez nich miasta – Macondo – w którym codzienność współegzystuje z magią, krąg życia nieustannie się odnawia, a ludzkimi działaniami żądzą pierwotne popędy i namiętności.

Macondo to przestrzeń niemal utopijna, istniejąca poza czasem, a przez bliskość natury nasuwająca skojarzenia z biblijnym Edenem. Przez dekady mieszkańcy nie znają religii, śmierci ani zwierzchniej władzy. Ta szczęśliwa symbioza trwa jednak tak długo, jak miasto odseparowane jest od cywilizacji. Gdy wraz konfliktem między liberałami i konserwatystami, w życie bohaterów z impetem wkracza Wielka Historia nic już nie będzie tak jak dawniej – ulicami spłynie krew, synowie zwrócą się przeciwko ojcom, a pozbawione dawnej harmonii Macondo popadnie w ruinę.

„Sto lat samotności”/ materiały prasowe Netflix

Sercem Stu lat samotności – zarówno książki, jak i serii – pozostają bez dwóch zdań bohaterowie. Choć powtarzanie się dużej części imion z pewnością nie ułatwia orientacji w meandrach wielowątkowej fabuły, a kolejny José Arcadio może przyprawić o zawrót głowy, to doskonała obsada sprawia, iż każda postać zyskuje indywidualny, zapadający w pamięć rys. W tym kontekście na pierwszy plan wysuwają się silne i wyraziste postaci kobiece – w tym rzecz jasna, łącząca w sobie tragizm i wewnętrzną siłę Úrsula Iguarán, w którą przez większość czasu wciela się Marleyda Soto. Jej niezapomniana kreacja nestorki rodu Buendía, zdolnej zarówno samodzielnie utrzymać rodzinę jak i obalić terroryzującego miasto dyktatora, zostanie ze mną jeszcze na długo po seansie. Liczę więc, iż nie zostanie pominięta w tegorocznych nominacjach do nagród Emmy. Na wyróżnienie zasługuje także Claudio Cataño jako jej serialowy syn – Aureliano, który pod wpływem osobistych tragedii z łagodnego i wycofanego młodzieńca zmienia się w przywódcę rebelii, a ostatecznie – żądnego krwi, cynicznego despotę, którego działania napędzają spiralę przemocy i zemsty.

Pisząc o netfliksowej wersji Stu lat samotności nie sposób całkowicie odżegnać się od literackiego pierwowzoru. Serial niejako sam do tych porównań zachęca, obfitując nie tylko w nawiązania, ale i operując dokładnymi cytatami z pierwotnego tekstu. Godna podziwu pieczołowitość, z którą zostały oddane fabularne detale, ujawnia się szczególnie w pierwszych odcinkach, scenariuszowo odpowiadającym pojedynczym rozdziałom powieści. Obserwujemy w nich genezę Macondo, w tym terroryzującą miasto plagę bezsenności, zmarłych powracających do życia czy niezwykłe wynalazki wędrownej grupy Cyganów na czele z Melquíadesem.

„Sto lat samotności”/ materiały prasowe Netflix

Serial musi się jednak zmierzyć z pewnymi ograniczeniami swojej formy – nielinearna struktura fabularna pierwotnej historii, bogatej w aluzje i retrospekcje, na ekranie musi ustąpić miejsca chronologii. Akcja powieści rozciąga się bowiem na tytułowe sto lat i mimo iż w pierwszym sezonie zostaje przedstawione „zaledwie” pięćdziesiąt z nich, standardowa dla Netlifksa ośmioodcinkowa formuła sprawia, iż początkowo idealnie wyważone tempo opowieści z czasem staje się mocno nierównomierne. Wraz ze zbliżającym się końcem sezonu narracja zaczyna pędzić na łeb na szyję, zalewając widza nowymi wątkami i postaciami, byle tylko zdążyć przed finałem.

Z kolei zdecydowanie na plus należy zaliczyć decyzję o zachowaniu zewnętrznego trzecioosobowego narratora, niezbędnego dla przybliżenia realiów świata przedstawionego. O ile można by się kłócić, iż głos z offu stanowi zaledwie namiastkę błyskotliwej i pełnej humoru językowej wirtuozerii Marqueza, świadomi tego twórcy starają się zrekompensować braki, wprowadzając do produkcji elementy komizmu dzięki dynamicznego montażu. Dają przy tym widzowi chwilę oddechu w strukturze – jakby nie patrzeć – dość długich, bo godzinnych odcinków.

„Sto lat samotności”/ materiały prasowe Netflix

W szranki z powieściowym oryginałem może natomiast śmiało stawać wysmakowana warstwa wizualna, pozostająca – obok gry aktorskiej – jedną z najmocniejszych stron netfliksowej produkcji. Atmosferę magicznego realizmu doskonale oddaje tu umiejętna gra światłem, symetryczna kompozycja kadrów oraz czarująca scenografia, za którą odpowiada m.in. Eugenio Caballero znany Labiryntu Fauna i Romy. Dla zachowania autentyzmu scenerii nie szczędzono czasu ani budżetu. W okolicach Aracataca – rodzinnej miejscowości Marqueza, będącej inspiracją dla Macondo, postawiono choćby od podstaw całe, fikcyjne miasto (!), wypełniając je powieściowymi detalami – od kolorowych budynków, przez gęstą roślinność, po sprowadzane z całej Kolumbii antyki, stanowiące wyposażenie domów.

Niewiele jest dzieł kultury obarczonych tak wielkim ciężarem symbolicznym i literackim, co Sto lat samotności. Jednak choć kino jest – jak utrzymywał autor – zaledwie maszyną wywołującą złudzenia, to trzeba przyznać, iż ze starcia z książkowym oryginałem serial wychodzi – choćby jeżeli nie w pełni zwycięsko – to z pewnością z podniesioną głową, w efekcie oferując nam jedną z najwierniejszych adaptacji literatury we współczesnej telewizji. Teraz pozostaje tylko czekać na drugi sezon i liczyć, iż rozmachem dorówna swojemu poprzednikowi.

Korekta: Arek Koziorowski

Idź do oryginalnego materiału