Poprzednie filmy spod szyldu "Ulicy Strachu" łączyły w sobie elementy typowe dla gatunku slashera z paranormalną narracją prosto z książek Roberta Lawrence'a Stine'a ("Gęsia skórka") i nostalgią za latami 80. oraz 90. Wciągały fabularnie, a każda występująca w nich postać wyraźnie zaznaczała swoją obecność na ekranie – gdy którakolwiek z nich ginęła, jako widzowie mogliśmy to odczuć. Niestety wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Szkoda tylko, iż świetność tej "franczyzy" trwała tak krótko i została gwałtownie przerwana przez "Ulicę Strachu: Królową balu".
Recenzja filmu "Ulica Strachu: Królowa Balu". A mogło być... przynajmniej znośnie
Mamy rok 1988. Shadyside High School przygotowuje się do organizacji imprezy maturalnej, podczas której odbędzie się głosowanie na królową i króla balu. Owiana złą sławą spokojna Lori Granger (India Fowler z "Agencji") marzy, by ktoś założył na jej głowę lśniącą koronę, jednak szanse na to są niewielkie. W wyścigu o tron bierze bowiem udział grupka popularnych "wrednych dziewczyn", której przewodzi Tiffany Falconer (Fina Strazza z "Paper Girls"). Na salę gimnastyczną wkraczają wystrojeni uczniowi, nieświadomi tego, iż w budynku szaleje niebezpieczny morderca.
Potencjał był ogromny, gdyż każdy choć trochę utożsamia się z fenomenem balów maturalnych – nie trzeba ich lubić, ale nikt raczej nie podważy tego, iż uchodzą one za istotną częścią życia przeciętnych licealistów. Gdy do hucznych szkolnych imprez dodamy element kina grozy, przed oczami od razu zobaczymy m.in. kultową "Carrie" z Sissy Spacek ("Badlands").
"Królowa balu" miała przygotowane niemalże wszystkie składniki do stworzenia idealnego slashera, z wyjątkiem dwóch – na dodatek tych najistotniejszych, bo scenariusza i montażu zdjęć. Istnieje cienka granica między tandetą a akceptowalnym kampem tegoż gatunku horroru. Film Matta Palmera ("Kaliber") nie jest ani dobrą parodią, ani dobrym slasherem.
Nowa "Ulica Strachu" cierpi przede wszystkim z powodów narracyjnych i fabularnych. Aż do napisów końcowych nie zdołamy odgadnąć, w jaki ton tak adekwatnie chcieli wpaść reżyser i scenarzysta Donald McLeary. Ani protagonistka nie jest ciekawa, ani bohaterowie poboczni, aczkolwiek wierzę, iż w tym wszystkim wina aktorów była akurat minimalna. A w obsadzie mieliśmy przecież takie nazwiska jak Katherine Waterson ("Babilon") i Lili Taylor ("Obecność")
W globalnym hicie platformy Netflix zwroty akcji można z wielką łatwością przewidzieć, podobnie jak sceny śmierci nastolatków – nie wiem, ile razy pary opuszczały salę balową pod tym samym pretekstem, by w szkolnych zakamarkach w fatalny sposób ginąć z rąk oprawców. Do tego dorzućmy montaż pozbawiony jakiegokolwiek napięcia (tak zresztą potrzebnego do stworzenia dobrego horroru).
"Królowa Balu" jest tak zła, iż aż zaczynam na poważnie obawiać się o dalsze losy serii. Oby jedno potknięcie nie przekreśliło całej "Ulicy Strachu".