Sebastian Gabryel: „Zamknij mordę i podbij bas, śmieciu!” – no, ładne macie to motto (śmiech). Bezpardonowe i… bardzo adekwatne. Niektórzy mogą się na nie oburzyć, ale w moim odczuciu Jeże Oruelińskie to rzeczywiście taki muzyczny strzał w pysk. Z jaką emocją go wymierzacie?
Grzegorz Kowalski: Nie jestem w stanie nazwać tej emocji. Nasza muzyka powstaje bardzo spontanicznie. Każdy utwór jest inny, bo był robiony innego dnia, pod wpływem innych doświadczeń i często w innym środowisku.
Dużo improwizujemy, w surowej formie te utwory to często czysty chaos, dopiero potem opakowany w aranż czy produkcje.
Jeże Oruelińskie, fot. materiały prasowe
Jeden nasz utwór powstał na Mazurach nad jeziorem, a inny w zimnej sali prób tuż po protestach kobiet w 2020 roku. I myślę, iż to słychać, choćby o ile nie jest to tak oczywiste.
Marcin Ścierański: W naszym życiu kontrowersja i absurd znajduje harmonię nie od wczoraj i chyba stąd właśnie to motto. To był temat sporów przez wiele dni, ale w końcu doszliśmy do wniosku, iż bezkompromisowe podejście do każdego aspektu naszego zespołu będzie nas prowadzić do osiągnięcia twórczej satysfakcji. Emocje, z którymi wymierzamy ten „strzał w pysk” to głównie reakcje na to, co nas otacza dziś i przez całe życie – przede wszystkim relacje społeczne ludzi i świata.
SG: Zwykle nie stawiam jednego z tych „najbardziej znienawidzonych przez zespoły pytań”, ale tym razem muszę je zadać: jaka jest geneza waszej nazwy? Bo jeszcze zanim sprawdziłem wasze numery, już byłem bardzo zaintrygowany (śmiech).
G.K.: Marcin lubi Jeże, a ja George’a Orwella.
M.Ś.: Tak, pamiętam, jakby to było wczoraj – siedzieliśmy nad naszym pierwszym teledyskiem, gdy nagle Grzegorza olśniło. Powiedział: „Ty lubisz jeże, a jeże mają kolce – to dobry sposób na pokazanie słowem, iż nasza twórczość ma kojarzyć się z lekko agresywnym, buntowniczym wizerunkiem”. Do tego dodaliśmy Grzegorza zamiłowanie do twórczości George’a Orwella i tak powstały Jeże Oruelińskie.
SG: Jak sami podkreślacie, gracie szlachecki punk-house. Skąd pomysł na tak wybuchowe, ale i nieszablonowe połączenie? I jedni, i drudzy mogą was odsądzać od wiary i czci. Tym bardziej iż w Polsce takiego grania wciąż jest wybitnie mało…
Jeże Oruelińskie, fot. materiały prasowe
G.K.: My po prostu eksperymentujemy. Ta muza nie ma założeń, nie określamy się. Zrobiliśmy sobie swoiste laboratorium, rozłożyliśmy nasze bardzo różne instrumenty, podłączyliśmy mikrofony i na bieżąco, w komputerze, obrabiamy te brzmienia.
Robimy swego rodzaju produkcję muzyki instant.
A sama nazwa punk-house to żart – połączenie dwóch, w moim odczuciu, kompletnie skrajnych gatunków, co podkreśla absurd całego projektu. House – ponieważ bywa to muzyka do potańczenia i chillu, punk – bo stoimy w opozycji do zasad, z jakimi na co dzień mamy do czynienia. Nie gramy piosenek, nie mamy wokalisty i mamy gdzieś, czy to się komuś spodoba i czy to jest „komercyjne”. Na co dzień, współpracując z innymi artystami, nie mamy już tego komfortu. Dlatego Jeże Oruelińskie robimy dla siebie, a o ile i komuś innemu się podobają, to możemy się tylko cieszyć. I tyle.
M.Ś.: Jak wcześniej wspomniałem, kontrowersja napędza nas do pracy, stąd pomysł na próbę zaszufladkowania naszej muzy pod właśnie takim zestawieniem gatunków. To jest mega szerokie pojęcie, za pomocą którego możemy realizować nasz każdy, choćby najśmielszy sen muzyczny bez mrugnięcia okiem. I to jest super.
Fakt, jest relatywnie mało muzycznych grup czy duetów reprezentujących podobne „poglądy muzyczne” do naszych, ale wierzymy, iż jakkolwiek dziwne, nowe i nietypowe nasze utwory by były, ich siłą zawsze będzie szczerość wychodząca spod naszych rąk.
Ten projekt traktujemy jako sytuację w naszym życiu, kiedy możemy zrobić naprawdę wszystko i to uszczęśliwia nas najbardziej, przy każdym wspólnym improwizowaniu na scenie, w studio czy na sali prób.
Jeże Oruelińskie, fot. materiały prasowe
SG: Projekt wystartował w 2020 roku. To nie był wdzięczny czas dla muzyki. Jednak mimo tych wszystkich pandemicznych przeszkód zdawaliście się tylko rosnąć i rosnąć. Co czujecie, kiedy myślicie o waszej dotychczasowej karierze? I jakie momenty w niej sprawiły, iż mieliście z tego największy fun?
G.K.: Gdyby nie pandemia, Jeże Oruelińskie prawdopodobnie nigdy by nie powstały. Bo nagle pojawiła się przestrzeń na to, by zrobić coś swojego. Mieliśmy własne amatorskie studio, czas na to i potrzebę wyrażenia emocji, które w nas w tym czasie siedziały. Największy fun mamy właśnie z tego – z tej oczyszczającej energii niesionej przez granie muzyki, którą się czuje głęboko w serduchu. Energii nieograniczonej niczym poza własną wyobraźnią i strukturą utworu. A mówiąc bardziej przyziemnie, to krokiem naprzód na pewno było rozpoczęcie współpracy z realizatorem dźwięku Maciejem Olendzkim i managerem Mateuszem „Grycz” Greczką. Wkładają ogromną pracę w organizowanie koncertów i spinanie całości. To dzięki nim Jeże wyszły z sali prób.
M.Ś.: Tak naprawdę, to najlepsze właśnie się rozpoczyna! Ogłosiliśmy naszą pierwszą trasę, za moment wypuszczamy kolejny utwór, mamy dużo planów na przyszłość. A największy fun to mieliśmy chyba wtedy, gdy w ramach tego projektu wystąpiliśmy z Grześkiem po raz pierwszy. To było w ramach imprezy dla kolegów i koleżanek i mogliśmy pokazać im wreszcie naszą twórczość. Wcześniej bardzo długo budowaliśmy napięcie w towarzystwie związane z tym wydarzeniem (śmiech). Wiem, iż każdy kolejny wspólny występ będzie kolejnym najlepszym momentem w naszej historii
SG: Czy można powiedzieć, iż Jeże Oruelińskie to projekt przede wszystkim koncertowy? Pytam, bo wiem, jak dużą rolę odgrywa w nim granie na żywo, którego ważnym elementem jest muzykoterapia. W jaki sposób po nią sięgacie? I co ma w was – i nas – uleczyć?
G.K.: Wydaje mi się, iż nasze utwory mają dwa oblicza. Przychodząc na nasz koncert, w przypadku większości utworów słuchacz usłyszy co innego, inne melodie, rytmy. Trzon z reguły zostawiamy taki sam, ale cała reszta to chwila, improwizacja. Muzykoterapia – bo często nasze kompozycje opierają się na mantrycznych rytmach, powolnym budowaniu i wyzwalaniu napięcia. To bardzo przyjemne, wręcz terapeutyczne, ale nie przesadzałbym z tym, ponieważ potrafimy też grać bardzo mocno. Nasza rozbieżność energetyczna jest tak duża, iż moglibyśmy zagrać na festiwalu metalowym, hip-hopowym, jazzowym, alternatywnym, techno…
M.Ś.: Muzyka oczywiście jest dla nas terapią, ale chyba jeszcze bardziej przepiękną, codzienną historią. Wydaje mi się, iż utwory Jeży nabierają rumieńców dopiero w sytuacji sceniczno-koncertowej, dlatego wszystkich zapraszamy na nasze występy – gwarantujemy, iż każde show jest inne! W „wersjach streamingowych” staramy się uchwycić esencję utworu, co często nie jest łatwym zadaniem. Pierwsze szkice „Mantry Pyrzyka” trwały około 10 minut. Ciężko jest wyjść naprzeciw słuchaczowi z tak długim materiałem, zwłaszcza zespołowi, który dopiero powstaje. A koncerty w stu procentach pozwalają nam wykorzystać prawdziwy potencjał każdej z tych kompozycji.
SG: Obaj macie na koncie współpracę przy albumach wielu znanych nazwisk. Którą z nich osobiście wspominacie najlepiej?
Jeże Oruelińskie, fot. materiały prasowe
G.K.: Bardzo dobrze współpracuje mi się w tej chwili z Kwiatem Jabłoni. Tworzymy tam zespół ludzi o podobnej wrażliwości, uważam, iż wszyscy się świetnie dopełniamy i to naprawdę unikatowy team. A o ile chodzi o wspomnienia, to mogę powiedzieć, iż przez dziesięć lat mojej zawodowej pracy powstało tyle pięknych historii, iż mogłaby być z tego książka. Bardzo dobrze wspominam występ na Pol’and’Rock Festival 2022 właśnie z Kwiatem Jabłoni. To było niesamowite zagrać dla ludzi po horyzont i spełnić nastoletnie marzenia.
M.Ś.: To niesamowite, iż mieliśmy i wciąż mamy okazję występować na scenie i tworzyć – również w studiu – piękne dźwięki z wielkimi osobistościami polskiej sceny. Jesteśmy za to bardzo wdzięczni, pracowaliśmy na to przez ostatnie dziesięć lat. Trudno mi powiedzieć, z kim było – bądź jest – najlepiej. Osobiście zawsze patrzę na to w kontekście bycia muzykiem tu i teraz oraz tego, co pięknego bądź interesującego konkretne zderzenie muzyczne daje samym wykonawcom i oczywiście publiczności – tej przed odbiornikami i tej pod sceną.
SG: Znacie się jak łyse konie, pierwsze muzyczne kroki stawialiście wspólnie jeszcze w szkolnej ławie. To bardziej błogosławieństwo czy coraz częściej macie siebie dosyć? (śmiech) Jak działa wasza przyjaźń?
G.K.: Apes. Together. Strong.
M.Ś.: Ten czas pozwolił nam prześwietlić się na tyle, iż zaryzykuję stwierdzenie, iż ciężko nas poróżnić. Nasza przyjaźń działa w taki sposób, iż adekwatnie nie musimy kończyć rozpoczętego zdania, ponieważ i tak wiemy, jak się skończy. To samo mogę powiedzieć o naszej twórczości, to niesamowite połączenie, którego życzę każdej sekcji rytmicznej na świecie.
SG: Wydaliście kilka singli, wypuściliście kilka klipów, a płyty jak nie było, tak nie ma. To będzie ten rok?
G.K.: w tej chwili pracujemy nad miksami kolejnych utworów, debiutanckim albumem i teledyskiem. Najbliższy rok zapowiada się pracowicie. Nasza muzyka wciąż ewoluuje i chcemy też dać jej czas, by dojrzała. Zapraszamy na koncerty, które odbędą się w ramach naszej najbliższej trasy! A po informacje zapraszamy na nasz Instagram – @jezeoruelinskie.
M.Ś.: Na początku roku mój bardzo dobry znajomy, składając mi życzenia noworoczne, powiedział: „Oby to był rok Jeży!”. I niech to będzie zapowiedzią tego, co dla was szykujemy…
Jeże Oruelińskie – poznański duet utworzony w 2020 roku, reprezentujący szlachecki punk-house. Wykonują muzykę na żywo z pogranicza muzykoterapii, transu i mocnego elektro. Dwaj zawodowcy(@grzegorzzawodowiec i @marcinzawodowiec), grający ze sobą od szkolnej ławki, wysoki poziom improwizacji muzycznej zawdzięczają współpracy z tuzami polskiej estrady. Koncertowali i nagrywali albumy m.in. z : Mery Spolsky, Kwiatem Jabłoni, Izabelą Trojanowską, Laboratorium, Tede, Percival’em, Włodzimierzem Korczem czy Ukeje. Ich motto to „zamknij mordę i podbij bas, śmieciu”.