The winter of our discontent is coming

ekskursje.pl 5 lat temu

Warto mieć bloga, żeby na progu ostatniego sezonu „Gry o Tron” przedstawić swoją wizję finału, pokłócić się z komentatorami a potem wrócić do sporu, jak już ten finał obejrzymy.

Moja teoria bazuje na założeniu, iż spośród historycznych inspiracji szczególnie istotną dla G.R.R. Martina była Wojna Róż. Tak jak w fantasy Sapkowskiego wystarczy poskrobać, żeby wyjrzeli nam pan Zagłoba z Horpyną na Dzikich Polach, tak angielski pisarz popkulturowy nie może uciec przed klasyką.

Skoro tak, to „Gra o Tron” nie może się zakończyć pospolitym zwycięstwem którejś z tradycyjnych dynastii. Wyłoni się nowa, tak jak Kapetyngów zastąpili Bourboni, a Plantagenetów Tudorowie.

Zakończenie typu „przywrócenie chwały Targaryenów” byłoby godne Tolkiena czy Lewisa, ale nie G.R.R. Martina. Z finału wyłoni się nowa dynastia. Tego jestem pewien, o to się mogę założyć.

Pytanie tylko jaka. I tu przechodzę już do hipotezy niepewnej i egzotycznej, pieniędzy bym na nią nie postawił. Ale gugiel pokazuje, iż nie ja jeden tak kombinuję (joła).

Stawiam na dynastię Tarlych. Tak, wiem, padliście ze śmiechu. Wróćcie jak się już wytarzacie.

Rola Samwella Tarly w tej sadze jest ciągle nieznana. To postać Czechowa, której znaczenie poznamy w finale. Jest na przykład taka hipoteza, iż Sam okaże się narratorem.

Możliwe, ale jeżeli sekret zakończenia jest zaszyfrowany w pierwszym tomie sagi – a tak nakazują Prawidła Sztuki Pisarskiej – to Martin ma z nim dalej idące plany.

W pierwszym tomie Robert Baratheon i Ned Stark rozmawiają, jak ciążą im kierownicze stanowiska. Współczesny czytelnik powiedziałby, iż brak im kompetencji menadżerskich. Są zatruci toksyczną męskością.

W zawodzie króla najbardziej sobie cenią wojny, turnieje, polowania, promiskuityzm i adrenalinę. Czasy pokoju ich nudzą. Mierzi ich papierkologia i administrowanie.

Parę stron obok tymczasem Samwell Tarly – odtrącony przez ojca (kolejne wcielenie toksycznej męskości) – prezentuje się jako idealny kandydat na władcę. Świetnie sobie radzi z rachunkowością i zarządzaniem. Tego argumentu używa Jon Snow, by przekonać mistrza, iż chłopiec przyda się Nocnej Straży.

Sam jest klasycznym „underdogiem”. Gdy Jon go próbuje pocieszać, mówiąc „następnym razem pójdzie ci lepiej”, Sam odpowiada „mi nigdy nie idzie lepiej”. Nie można go nie polubić!

Kanon mówi, iż taka postać powinna w finale Zatryjumfować, bo czytelnik się z nią identyfikuje. Tarly często mówi tak, jakby był z XXI wieku.

To czasami ma służyć efektowi komicznemu, w dialogach typu „Sam, zostałem Trzyokim Krukiem” / „Gratuluję, ale nie mam pojęcia, co to znaczy”. Ale dotyczy to też poważniejszych kwestii: Sam (podobnie jak Brienne) nie podziela panującego w Westeros systemu wartości.

Jak dotąd choćby nie pretenduje do bycia pretendentem. Dużo się musi wydarzyć, żeby się nim stał: przede wszystkim, muszą wyginąć inne dynastie.

W czym problem? Wojna Róż toczyła się między dwiema gałęziami Plantagenetów. Yorkom udało się wyrżnąć do nogi Lancastrów, a potem sami zginęli z Ryszardem III w bitwie pod Bosworth.

W efekcie królem został szlachcic wierny Lancastrom, jako ich symboliczny spadkobierca. Wziął za żonę Elżbietę z Yorków, pieczętując zjednoczenie kraju.

W finale „GoT” również będzie jakaś wielka bitwa („smoka! królestwo za smoka!”). Tak mówią Unijne Normy Stereotypów Popkulturowych.

Zgodnie z nimi będzie mieć następujący przebieg. „Nasi” będą mieć dobry plan, ale Coś Pójdzie Nie Tak. Już będzie bardzo źle, „nasi” będą padać jak muchy, ale jakaś desperacka akcja odwróci los bitwy.

Na przykład: Jon Snow będzie miał genialny plan, który zawiedzie z powodu zdrady. Niekoniecznie Lannisterów (ile można).

Zdrajcy wymyślą świetną pułapkę – i sami w nią wpadną. Zginą, ale pozbawią „tych dobrych” jakiegoś strategicznego atutu, np. smoków. Nastąpi rzeź, w której zginą wszyscy pretendenci wielkich rodów płci męskiej.

I wtedy ktoś podejmie się samobójczej misji. Zaatakuje słaby punkt Gwiazdy Śmierci, czyli w tym przypadku spróbuje zabić Nocnego Króla.

Sam weźmie w tym udział, bo jest najwybitniejszym ekspertem od zombiakologii w Westeros. Wróci opromieniony sławą tego, kto uratował królestwo. Obwołają go władcą na polu bitwy.

Wprawdzie Sama obowiązują śluby Nocnej Straży, ale ta może już wtedy po prostu nie istnieć. Z Wielkiej Rozpierdziuchy Sam może się wyłonić jako jej najwyższy rangą żyjący przywódca.

Zakładam, iż Sam przypieczętuje swój status ślubem z księżniczką (Gilly? No cóż, nie sprzedałbym jej polisy).

Rolę Elżbiety Jorskiej może pełnić Sansa, Arya albo Yara. Albo Brienne, która z Wielkiej Rozpierdziuchy może się wyłonić jako spadkobierczyni Baratheonów.

Acz tu już przemawia przeze mnie Łyszful Fynkin, no bo chcę, żeby Brienne przeżyła. A wy nie?

Z różnych powodów Sama poprze północ, południe, mieszkańcy stolicy i choćby bankierzy z Braavos, którzy wyczują, iż z tym królem będą robić lepsze interesy niż z Lanisterami. Znów: historycznie podobnie było z Henrykiem Tudorem.

Głównym argumentem za moją teorią są podobieństwa między „Ryszardem III” a sagą Martina. W obu mamy sławne cytaty, w których zima występuje jako proroctwo i metafora („gdy liść opada, znać, iż zima bliska”, akt 2 sc. 3).

Ryszard III wspomina proroctwo, iż obali go Earl of Richmond, w które nie uwierzył, bo „Ryszmond / był jeszcze małym, trzpiotowatym chłopcem”, akt 4 sc. 2). Podobnie Sama wspomina Robert Baratheon w pierwszym tomie (podobieństwo tych scen jest intrygujące: w obu król zwierza się ze swoich rozterek komuś, kto myślami jest już przy upadku króla).

Podsumowując:. „Finał serialu” definiuję jako „zakończenie ciągu przygód Jona/Daenerys/Tyriona” (to na wypadek, gdyby ostatnia scena była flashbackiem albo flashfowardem). „Władzę” definiuję jako „kontrolę nad Kings Landing”. To na wypadek, gdyby królestwo zostało podzielone a tron Targaryenów zniszczony.

Prognoza brzmi tak: w finale władzę sprawować będzie Sam. Być może z jakąś księżniczką u boku (np. Starkówną albo Grejżanką).

Zginą: Tyrion, Daenerys, Jon, oczywiście Jamie i Cersei. Zginą też wszystkie smoki, zombiaki i nekromancerzy.

Sam kocha literaturę, zasponsoruje więc rozwój czegoś, co historycy będą późńiej nazywać „dramatem tarliańskim”. I jakiś Bard, tak jak Szekspir, opisze to wszystko tak, żeby wyszła z tego historia o wspaniałości Sama.

„Pieśni Ognia i Lodu” jego pióra będą stulecia później lekturą szkolną choćby na Essos.

Idź do oryginalnego materiału