Finał kolejnej serii najważniejszej w tej chwili produkcji z uniwersum Gwiezdnych Wojen wreszcie nadszedł. Patrząc od samego początku, serial zaliczył olbrzymi przeskok. Zarówno pod kątem rozwoju fabuły, jak i znaczenia historii oraz bohatera dla całego świata. Nowe odcinki pokazały nam dalszą część podróży Mandalorianina oraz jego kompana. Jak jednak najnowszy sezon wypada na tle poprzednich rozdziałów? Czy Moc w tym tytule wciąż jest tak silna jak kiedyś?
W nowym sezonie The Mandalorian Din Djarin i Grogu znów są razem i przemierzają wielką Galaktykę w kolejnej ważnej misji. Główny bohater w związku ze zdjęciem swojego hełmu, odsłonięciem twarzy, oraz wiążącym się z tym złamaniem kodeksu Bractwa, został wygnany. Teraz musi więc znaleźć sposób, aby uzyskać odkupienie. Pech chce, iż jedyny sposób, który przywróciłby mu dawny status wiąże się z czymś niewykonalnym. Otóż Mandalorianin musiałby odbyć podróż na ojczystą planetę Mandalore, niegdyś doszczętnie zniszczoną przez Imperium, i odnaleźć mityczne żywe wody głęboko pod jej powierzchnią. Bohater rozpoczyna zatem przygotowania do niebezpiecznej misji. Grogu, jako iż wybrał życie u boku swojego opiekuna, wiernie mu w tej podróży towarzyszy.
Fani tego serialu, ale tylko tego, którzy zasiadają do seansu nowego sezonu mogą odczuć sporą konsternację. Bo jak niby doszło do ponownego team-upu Dina i Baby Yody (tak, ta nazwa przylgnęła już chyba na zawsze)? Już z zapowiedzi wiadomo było, iż doszło do tego zjednoczenia, jednak pierwsze odcinki w żaden sposób tego nie wyjaśniają.
Oczywiście fani całego uniwersum wiedzą, iż z zeszłorocznego serialu Księga Boby Fetta, bezczelnie wyrżnięto całe dwa odcinki, które skupiały się nie na tytułowym łowcy nagród, ale na naszych dwóch ulubionych na ten moment bohaterach. Dzięki czemu dostaliśmy dwa świetne odcinki poświęcone Din Djarinowi, Grogu, a choćby Luke’owi Skywalkerowi, jednak bez skrupułów odbierające Boba Fetcie, i tak już bardzo ograniczony, czas ekranowy. W efekcie zamiast dowiadywać się “Co tam u Boby na Tattooine”, dowiedzieliśmy się “Co tam słychać u Dina i jak leci szkolenie Baby Yody na rycerza Jedi”. Ale już wcześniej wystarczająco na to ponarzekałem. Zakończę więc ten wywód i przejdę do meritum. Wątek zjednoczenia Grogu i Mandalorianina twórcy wyjaśnili w The Book of Boba Fett. Szkoda tylko, iż w serialu The Mandalorian nie pokusili się na choćby drobne wspomnienie o tym w podsumowaniu poprzednich sezonów. Cóż, ważniejsze było przypomnienie, jak zginął IG-11….
Tak więc dwójka bohaterów wyrusza na planetę Mandalore i rozpoczyna tam swoją misję. gwałtownie jednak wpadają w pułapkę. Jednak z odsieczą przybywa im Bo-Katan Kryze, dzięki której wychodzą bez szwanku. Od tego momentu cała trójka łączy swoje siły. Mandalorianka natomiast staje się regularnym członkiem ekipy. niedługo dołącza choćby do Bractwa, do którego należy Din. Nie idźmy jednak aż tak daleko w szczegóły fabularne, co by nikomu nie odbierać rozrywki. W każdym razie w nowych rozdziałach lady Kryze z bohaterki epizodycznej przeradza się w drugiego głównego bohatera całego serialu. Na początku nie bardzo ufałem tej relacji i miałem mieszane odczucia co do rozwoju sytuacji. Jednak z czasem przekonałem się do postaci Bo-Katan. Przez cały sezon zachodzi spora ewolucja w jej podejściu, charakterze i motywacji.
Katee Sackhoff bardzo dobrze odnalazła się w skórze, czy raczej zbroi, granej przez siebie bohaterki. Choć widzieliśmy ją po raz pierwszy w poprzednim sezonie, mam wrażenie, iż dopiero tutaj widzimy Bo-Katan w pełnej okazałości. Dopiero tu widać, iż jest to ktoś zupełnie inny, niż młodzik znany z animowanych seriali Wojny Klonów, czy Rebelianci. To starsza, dojrzalsza, bardziej doświadczona wojowniczka, która z czasem wyrasta na dobrą przywódczynię całego ludu Mandalorian. Dodatkowo bardzo podobała mi się relacja, jaką bohaterka nawiązała z Din Djarinem. Ich duet oraz wspólne przygody są ciekawie poprowadzone i stanowią jeden z najjaśniejszych punktów tego sezonu.
Sam Din Djarin, jest raczej taki jak go zapamiętaliśmy – stary dobry, Mandalorianin. Hardy i małomówny. Jednak przez lwią część czasu czułem, iż bohater nieco przyrdzewiał jako wojak, a potencjał (i hart ducha) został mu skradziony przez Bo-Katan. Mieliśmy co prawda momenty, w których mógł wykazać się sprytem i strategicznym podejściem do problemu. Gorzej radził sobie, gdy dochodziło do starć – częściej potrzebował odsieczy, podczas, gdy dotychczas on ją stanowił. Z czasem jednak odzyskał dawną reputację, finał natomiast udowodnił po raz kolejny, jakim przekozakiem jest nasz odziany w beskar wojownik. Świetnie ułożone choreografie walk, w których uczestniczył były niezwykle widowiskowe, efektowne, i starannie przygotowane.
Szkoda, iż dopiero pod koniec, bo patrząc na cały sezon, brakowało mi trochę momentów, pokazujących, iż z tym gościem lepiej nie stawać w szranki. Po raz kolejny jednak podkreślone zostało, iż jest to przede wszystkim wojownik myślący, świadomy swoich mocnych stron i ograniczeń. Świadczyła o tym świetna scena z finałowego odcinka, mająca miejsce w korytarzu z laserowymi barierami (tymi znanymi z Mrocznego Widma), która została nakręcona na zasadzie gry komputerowej – pokonywaniu kolejnych leveli i coraz trudniejszych przeciwników. Dowodziła jednak powyższej tezy, iż Din do każdego starcia podchodzi na chłodno, myśli, analizuje, szuka okazji, nie rzuca się w ogień bez wcześniejszego przygotowania.
Najnowszy sezon pod wieloma względami różni się od poprzednich. Począwszy od tego, iż główny bohater ustępuje powoli miejsca swoim pobratymcom. Jest go mniej, a czas ekranowy wypełniają sceny z innymi Mandalorianami, przez co tytuł The Mandalorian zaczyna przestawać odnosić się do postaci odgrywanej przez Pedro Pascala, a do całego narodu. Największa różnica dotyczy jednak samej fabuły. Jak wcześniej wspomniałem, serial od początku swojego istnienia do teraz zaliczył gigantyczny wręcz postęp i rozwój, głównie w kwestii swojego znaczenia dla całego uniwersum. Zaczęło się od historii samotnego łowcy nagród, który w trakcie regularnego zadania odnajduje nową drogę. Nawiązuje relację, która całkowicie odmienia jego życie i dzięki której mało znana postać bierze udział w niezwykle ważnych misjach.
W tym momencie The Mandalorian to nie jest już zwykłe side-story w świecie Gwiezdnych Wojen. Serial stanowi kwintesencję opowieści o narodzie tytułowych wojowników. Powoli staje się także bardzo ważnym pomostem pomiędzy oryginalną trylogią, a sequelami. Rozwija rozpoczęte dawno wątki, dopowiada to co nie było wcześniej znane. Natomiast zaprezentowane motywy wyraźnie wskazują, iż ta historia prowadzi do wydarzeń, które widzieliśmy w ostatnich filmach kinowych, czyli powstania Najwyższego Porządku. Dodatkowo twórcom świetnie wyszło pokazanie politycznego aspektu tego świata, czyli wciąż raczkującego ustroju stworzonego po upadku Imperium, oraz zwrócenie uwagi, iż nowy ład wcale nie jest tak idealny i cukierkowy jak mogłoby się wydawać. Widać to w wątkach poświęconych siłom Nowej Republiki i problemom, z jakimi się mierzą.
Bardzo podoba mi się ta ewolucja, choć rozumiem widzów, których taka olbrzymia zmiana może drażnić. Bądź co bądź, ta produkcja jest protoplastą nadchodzących seriali, które również będą stanowiły połączenie między trylogiami i dalej rozwijały te historie. Lucasfilm ma tutaj spore pole do popisu, widać, iż wykorzystuje je do odkupienia win za skopanie trylogii sequeli.
Kolejna różnica wynika z tego, iż w porównaniu do poprzednich sezonów, trzecia seria jest dużo bardziej spójna fabularnie. Twórcy starali się jedna, aby większość odcinków miało jakąś wewnętrzną, odrębną fabułę, jak to miało miejsce wcześniej, tak jak to miało miejsce w odcinku z Jackiem Blackiem i Christopherem Lloydem (tak, z tego najbardziej znany będzie ten epizod). Jednak mimo tego czuć, iż każdy kolejny odcinek, to dalszy ciąg jednej historii. Tak czy inaczej, nie uważam tego zabiegu za coś złego. Za coś złego uważam fakt, iż sezon jest strasznie nierówny.
O ile dzieje się tutaj dużo więcej niż w poprzednich seriach, i te wątki są dużo ważniejsze dla całości serialu, o tyle miałem wrażenie, iż są czasem przegadane, przeciągnięte, czy choćby mało wciągające, w porównaniu do poprzednich serii. Wszystko przez to właśnie, iż w poprzednich sezonach, każdy odcinek stanowił odrębny rozdział, każdy nowy epizod to była wizualna gratka, którą można było chłonąć. Tutaj brakuje takich elementów jak dbałość o ładne kadry, czy klimatyczną muzykę i produkcja na tym wyraźnie cierpi. Bowiem producenci chcieli napakować tutaj jak najwięcej treści i fabularnego postępu. Czyli z jednej strony dzieje się dużo, ale my tego nie aż tak nie czujemy.
I standardowo, jak to w wielu serialach bywa. Jak w ciągu całego sezonu dzieje się mniej, to finał trzeba wycisnąć jak pieprzoną cytrynę, pakując w niego taką ilość fajerwerków i akcji, żeby się każdy porzygał. Mimo, iż w poprzednich odcinkach nie brakowało akcji, każdy miał jakieś dynamiczne sekwencje, to jednak finałowy epizod w tej materii odpiął wrotki. Ja doskonale rozumiem efekt kulminacji, iż to zawiązanie musi nastąpić i finałowa konfrontacja powinna mieć pompę. Jednak w tym nadrabianiu braków trzeba mieć wyczucie. I mówię to z ciężkim sercem, bo szczerze powiedziawszy bawiłem się wyśmienicie, patrząc jak Mandalorianie zwierają szyki i równo prują Imperialnych komandosów, a Din Djarinowi w końcu puszczają blokady i kosi samodzielnie całą falę przeciwników, czego kulminacją jest wspomniana wcześniej walka. Mimo to chcąc obiektywnie podejść do tej kwestii muszę jednak stwierdzić, iż finał mimo ogromnej ilości efektów oraz emocjonujących pojedynków nie uratował całego sezonu i podciągnął jakości całości.
Dodatkowo niesamowicie nieswojo można się poczuć oglądając epilog tego sezonu, który przypomina zakończenie rodem z bajek o księżniczkach. Tak odczuwalnego happy-endu to choćby w Powrocie Jedi nie było. Choć wreszcie można w tym sezonie odetchnąć z ulgą, bo wszystko skończyło się dobrze (wybaczcie odkrycie fabularnych kart), to jednak zabrakło mi swego rodzaju furtki do tego, iż jakieś zagrożenie zostało, lub dalej się rozwija. Dalszy ciąg z pewnością niedługo zobaczymy, jeżeli nie w Ahsoce, to w już przygotowywanym 4. sezonie.
Najnowszy sezon The Mandalorian przyniósł sporo nowości i zmian. Finał był niezwykle emocjonujący, szkoda tylko, iż odstawał od reszty sezonu. W scenach akcji widać dużo większy budżet, gdyż mamy coraz więcej efektownych starć w powietrzu. Szkoda tylko, iż realistycznie wyglądający i pozbawiony CGI Grogu w swoich starciach wypada tak żenująco. Niestety, z początku chwytliwy pomysł na design postaci stał się kulą u nogi, gdy z malucha chcieli zrobić drugiego Yodę, który w trakcie walki wywija salta jak wprawny akrobata. Na tę chwilę uważam, iż 3. sezon niestety nie dorównuje poprzednim, jednak wciąż nie uważam tych odcinków za złe. Skłamałbym twierdząc, iż nie cieszyłem się jak dziecko na nadchodzącą środę, przynoszącą kolejny epizod.