Widzowie kochają wielkie powroty; jeszcze bardziej kochają, kiedy aktorowi udaje wyrwać się ze swojego dotychczasowego typecastu i pokazać prawdziwą różnorodność. Nie jest to zjawisko nowe – przywołać wystarczy Joan Crawford w Co się zdarzyło Baby Jane? – ale po wielkim triumfie Michelle Yeoh we Wszystko wszędzie naraz nabrało rozpędu. W ciągu ostatnich kilku lat do „galerii odkupionych” trafili chociażby Frazer (Wieloryb), Ke Huay Quan, Niholas Cage (sami wybierzcie sobie film) czy Demi Moore (Substancja). Czas na wielki comeback nastał wreszcie i dla Pameli Anderson w The Last Showgirl. Comeback zresztą bardzo udany, choćby jeżeli osadzony w ramach nie całkiem udanego filmu.
Dla Shelly rewia to całe życie. Dosłownie – w Razzle Dazzle tańczy od kiedy skończyła siedemnaście lat. Czasy mogą się zmieniać, ale ona zawsze będzie żyć wizją splendoru, chwały i piękna. Ostatecznie showgirls to przecież wiecznie żywy symbol Las Vegas; wizytówka miasta na zawsze wyryta w zbiorowej świadomości. Problem pojawia się, kiedy współczesność nadgania tę wizję: widownia na rewiowych pokazach staje się coraz mniejsza, przychody spadają, a sceniczne godziny niegdyś zarezerwowane dla Razzle Dazzle obecnie wykorzystywane są przez miejscowy cyrk. Zapowiedzi końca są wszędzie, ale Shelly przyjdzie się z nimi skonfrontować dopiero, kiedy jako pięćdziesięcio-parolatka zostanie postawiona przed faktem dokonanym. Razzle Dazzle zamyka się za dwa tygodnie. Wraz z nim pewien rozdział w historii Las Vegas, i co ważniejsze – jej życia.
Wszystko to dzieje się w pierwszych dziesięciu, może piętnastu minutach filmu. kilka to czasu w ekspozycję, która mimo wszystko prezentuje się solidnie. Już w pierwszych chwilach dobrze zarysowany zostaje rys każdej z osób dramatu, jak i przewodni motyw filmu. Coppoli udaje się to przez zgrabne wykorzystanie konwencji filmu kameralnego, gdzie wszelkie niedomówienia i braki to dodatki do filmowego świata raczej niż pełnoprawne wady. The Last Showgirl zresztą swoje inspiracje nosi na rękawie – praca kamery wyjęta jest jak z filmu Bakera, a narracyjne zabiegi odwołują się bezpośrednio do wczesnych filmów (notabene kuzynki reżyserki) Sofii Coppoli. Ostatecznie niestety Gię Coppolę zdradza jej własna miłość do swoich filmowych muz. Scenariusz gwałtownie zapada się pod ciężarem pominięć i niezdarnych dialogów, nierozważnie prowadzony mumblecorowy minimalizm w zderzeniu z króciutkim metrażem pozostawia niedosyt, a stylistyczne wybory działają bardziej jak bezwstydne kopie niż produktywne inspiracje. Pokryte złotawym blaskiem, nieostre ujęcia gwałtownie zaczynają męczyć zamiast zachwycać, niezdolne naśladować uroku kojarzącego się z chałupniczymi nagraniami. Czar obecny w bardzo silnym pierwszym akcie mija niemal tak szybko, jak przeminęła moda na rewie. Nie znaczy to wcale, iż The Last Showgirl jest filmem złym. I chociaż mógłby być choćby czymś gorszym – filmem przeciętnym – ratuje go jedno: praca ekipy aktorskiej.
O karierze Pameli Anderson i tym, jak skrzywdziło ją Hollywood, można by napisać oddzielny artykuł. Długo sprowadzana jedynie do roli sekssymbolu i ograniczona do ról słodziutkich bimbos, w fabryce snów funkcjonowała niemal jako żart. Długo odmawiano jej jakiegokolwiek talentu aktorskiego, ostatecznie otrzymała choćby Złotą Malinę. Chociaż jej kariera nigdy nie ustała w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, to wraz z wiekiem otrzymywała coraz mniej możliwości; w pewnym momencie każde jej pojawienie się na ekranie związane było nie z nią samą, a jedynie wspomnieniem; jej statusem jako ex-ikony i bohaterki Słonecznego Patrolu. Tutaj Anderson wraca z pełną siłą, w roli, która wreszcie pozwala jej pokazać swój warsztat. Niezależnie, czy obserwujemy zmagania Shelly z rodzicielstwem, desperację w zetknięciu z perspektywą utraty pracy i jedynego źródła dochodu czy zwyczajne interakcje z otoczeniem, nie da się oderwać od niej wzroku. Jest w tym występie coś organicznie surowego i prawdziwego. Tak prawdziwego, iż pozwala to na zapomnienie o mankamentach filmu, w którym występuje. Siła zresztą tkwi tutaj nie tylko w aktorstwie Anderson. Z niemal porównywalnym impetem wtórują jej Lee-Curtis, Shipka i Bautista. Każde z nich zdaje się idealnie rozumieć swoje postaci, ich trudy z nawigowaniem realiów współczesnych Stanów Zjednoczonych; z gonieniem już dawno utraconego American Dream, wypłowiałego przez słońce nad Vegas i nadejście gig economy. Są tutaj dwie sceny, o których nie jestem w stanie zapomnieć od czasu seansu. Bez głębszych spoilerów, w jednej z nich Anette (Jamie Lee Curtis) tańczy do Total Eclipse of the Heart; w drugiej obserwujemy moment totalnego załamania Shelly. Mam wrażenie, iż gdyby The Last Showgirl otrzymało większą promocję (i było odrobinę lepsze technicznie) każda z nich miałyby szansę na stałe przeniknąć do filmowego kanonu.

The Last Showgirl potrafi zaczarować też swoim meta-komentarzem. Shelly, ciągle goniąca za swoim marzeniem, w które nie wierzy nikt inny, niemal prosi się do odczytania jako duchowa bliźniaczka Pameli Anderson i jej ciągłej walki o uznanie, docenienie jej talentu i potencjału przez środowisko, które ceni jedynie jej urodę i odmawia umiejętności. W kontekście meta, sam widz również otrzymuje lekkiego pstryczka w nos. Z biegiem wydarzeń na ekranie idzie zrozumieć, iż nasza obsesyjna chęć doświadczania comebacków celebrytów sama w sobie potrafi być eksploatacyjna. choćby jeżeli podszyta szczerym uwielbieniem, ostatecznie wiąże się ze stawianiem oczekiwań, które nie zawsze da się (lub chce się) spełnić. Marzenie Shelly wiąże się z niemal utrzymaniem statusu quo, wbrew oczekiwaniom najbliższych, którzy chcieliby żeby „poszła dalej”. Ten konflikt najbardziej uwidacznia się w scenie przesłuchania; scenie, która powtarza się w strukturze filmu jak echo; jak jakaś dziwaczna klamra narracyjna spinająca znaczenie wszystkiego, co dzieje się na ekranie. Oprócz tego gdzieś przebija się i komentarz społeczny; świat filmu nawiedzają ciągłe widma braku pieniędzy, śmieciowych umów, braku ubezpieczenia i perspektyw spokojnej emerytury, które współistnieją z wizją buzującego życiem i dobrobytem Las Vegas.
W ostatecznym rozrachunku, trzeci metraż Gii Coppolil broni się emocjami, aktorami i wszystkim tym, co istnieje poza-filmowo. Nadrabia tym wszystkim nieidealną realizację i scenariuszowe braki. jeżeli czysta emocjonalność to to, czego szukacie w kinie, będzie to idealny seans dla was; w innym przypadku może skończyć się na zawodzie i poczuciu, iż to wszystko już było. Ale niezależnie od tego jak skończy się seans, bardzo was proszę – pamiętajcie o wszystkich Shelly tego świata i nie pozwólcie im odejść w zapomnienie.
Korekta: Michalina Nowak