"The Curse" to satyra, która wpisuje się w modę na paskudnych ludzi – recenzja serialu z Emmą Stone

serialowa.pl 8 miesięcy temu

Wydawałoby się, iż specyfikę „The Curse” albo się pokocha, albo znienawidzi. Ale okazuje się, iż serial z Nathanem Fielderem i Emmą Stone może budzić mieszane uczucia.

„The Curse” stacji Showtime (u nas na SkyShowtime) to serial, na który bardzo czekałam. Nie tylko dlatego, iż ostatnio pojawiał się w zestawieniach najlepszych produkcji minionego roku. Już wcześniej jako osoba, która wbrew podzielonym opiniom uznała „Próbą generalną” za serial roku 2022, liczyłam, iż nowa propozycja Nathana Fieldera, tym razem współtworzona z Bennym Safdiem (z bratem nakręcił m.in. „Nieoszlifowane diamenty”), też wpisze się w moje oczekiwania. Nie można więc uznać, iż moje wątpliwości dotyczące „The Curse” to efekt małej odporności na specyficzny styl Fieldera. Nie należę też do ludzi, którzy całkiem znudzili się filmami i serialami o hipokryzji klas uprzywilejowanych – owszem, jest tego ostatnio sporo i nie wszystko zachwyca, ale taki mamy Zeitgeist. Ciągle wierzę, iż przy ciekawym podejściu do tematu da się z niego jeszcze sporo wydobyć.

The Curse – o czym jest serial Showtime z Emmą Stone?

Wydawałoby się, iż właśnie Fielder i Safdie, zasłużenie cieszący się sławą twórców z autorską wizją, są w stanie stworzyć coś zupełnie nowego. Zwłaszcza iż pracują tu dla odważnego studia A24. Mój główny problem z „The Curse” – które uznaję za serial niezły, po prostu nie tak dobry, jak należałoby oczekiwać – polega chyba na tym, iż chociaż ta produkcja jest inna niż wszystkie, to z tej inności kilka zdaje się wynikać. Co z tego, iż przez większość czasu nie wiemy, czy to bardziej satyra na wiele bieżących zjawisk, dramat o rozpadzie związku, serial z przesłaniem społecznym, a może po prostu wszystko naraz, skora ta dezorientacja wydaje się często celem samym w sobie.

„The Curse” (Fot. Showtime)

Punkt wyjścia jest obiecujący. Whitney (Emma Stone, „Maniac”) i Asher (Fielder), małżeństwo z krótkim stażem, pracuje nad reality show dla HGTV o tym, jak sprzedając pasywne domy projektu Whitney, zmienia na lepsze małą społeczność miasteczka Española w Nowym Meksyku. Producentem programu jest doświadczony w branży Dougie (Safdie), a założenia wydają się szczytne. Wprawdzie dotychczasowi mieszkańcy muszą poszukać nowych domów (bo kogo z nich stać na ekskluzywny pasywny dom), ale Siegelowie gwarantują powstawanie w okolicy nowych biznesów, które zobowiązują się zatrudnić „lokalsów”. Wszystko więc w duchu walki z katastrofą klimatyczną, przy poszanowaniu praw rdzennych plemion i latynoskiej ludności zamieszkującej te tereny.

Mhm, jasne. Nietrudno się domyślić, iż próba pogodzenia kapitalizmu z ambicjami ekologiczno-artystycznymi, deklarowanej misyjności z nieuświadamianym często przywilejem, a do tego odmiennych charakterów Whitney i Ashera nie doprowadzi do powszechnej szczęśliwości. Dostaniemy sporą dawkę manipulacji Dougiego, który wie, iż bez konfliktu nie będzie miał programu. Dostaniemy dużo wątków, w których wizje Siegelów rozminą się z rzeczywistością – no doprawdy, kto by pomyślał na przykład, iż zgubne skutki przyniesie przyzwolenie na kradzież w sklepie i obciążanie kosztami karty kredytowej Whitney (która rzekomo nie chce ludziom niszczyć życia przez drobne przestępstwo, a tak naprawdę nie chce, żeby okolica miał złą opinię, bo straci na wartości). I dostaniemy niejedną okazję, by wstydzić się za to, co główni bohaterowie robią i mówią, przekonani o swojej dobroci, którą z frazesami pełnymi antykolonializmu nieraz komuś wmuszają, czerpiąc z „najlepszych” wzorców kolonialnych.

The Curse to serialowa satyra oparta na dyskomforcie

Na samym początku serialu chora na raka starsza kobieta wydaje się producentowi niewystarczająco szczęśliwa, iż jej syn dostanie pracę – wrażenie szczęścia trzeba więc będzie uzyskać telewizyjnymi sztuczkami, bez oglądania się na dobro i godność ludzi. I adekwatnie całe „The Curse” to prawdziwy festiwal pasywno-agresywnych zachowań (głównie Whitney), nagłych ataków agresji przeplatanych totalnym poddaniem się otoczeniu (głównie Asher), popełniania wciąż tych samych niebezpiecznych błędów i bawienia się w ryzykowne manipulacje (głównie Dougie).

„The Curse” (Fot. Showtime)

Jeżeli ktoś ma problem z cringe’owymi komediami, pożegna się z serialem bardzo szybko, bo tego typu humor jest tu skumulowany w stopniu trudnym do udźwignięcia. Ja choćby kupuję takie sceny, rozumiem, iż dobitniej obnażają, z kim mamy do czynienia – po prostu chciałabym czegoś więcej niż „cringe’u dla cringe’u”.

Jest też wątek teoretycznie nadrzędnej, bo tytułowej, klątwy. W jednym ze swoich okropnych odruchów Asher na potrzeby nagrania sceny daje dziewczynce (Hikmah Warsame) sto dolarów, a potem odbiera, chcąc dać jej dwudziestkę. Dziewczynka rzuca na niego klątwę, a kolejne wydarzenia sugerują, iż coś może być na rzeczy. Serial co jakiś czas wraca do tego tematu, chyba zadając w ten sposób pytanie, czy nie za łatwo jako ludzie szukamy źródeł naszych niepowodzeń poza sobą. Jednak kwestia ta nie wybrzmiewa wystarczająco zajmująco, mimo iż dziewczynka i jej rodzina, w tym grany przez Barkhada Abdiego („Castle Rock”) ojciec, pojawią się w dalszych odcinkach jako osoby „skazane” na dobre uczynki Siegelów. Podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a Whitney i Asher faktycznie fundują swoimi wizjami piekło, głównie innym ludziom.

„The Curse” (Fot. Showtime)

Szybko można jednak dostrzec, iż i oni sami tkwią we własnym piekle, co dodatkowo ujawni grupa fokusowa oceniająca pilotowy odcinek reality show. Asher wszędzie wydaje się nieadekwatny – gdy wchodzi do pomieszczenia, robi się niezręcznie, a jego reakcje tylko wszystko pogarszają. Chciałby zadowolić żonę w każdym aspekcie, ale mimo iż stara się wypełniać instrukcje, nie może sprostać oczekiwaniom. I tu powinien się pojawić żart o rozmiarze penisa, bo jakby za mało było żenujących sytuacji, „The Curse” poświęca sporo uwagi temu kompleksowi Asha… Z kolei Whitney ma kompleksy artystyczne, poczucie winy z powodu uprzywilejowania i bezwzględności rodziców (od których jednak bierze pieniądze), a za jej wymuszonym uśmiechem czają się toksyczna potrzeba akceptacji i narastająca frustracja. A i tak to Dougie wygrywa póki co konkurs na najgorszego człowieka w „The Curse”, ale powody trzeba zobaczyć na własne oczy.

Albo i nie. Bo chociaż celności satyrycznego spojrzenia na bogatych, na świat artystyczny (tu wątek Cary, rdzennej artystki, którą gra Nizhonniya Austin), na telewizyjną rozrywkę nie można „The Curse” odmówić, nie jestem całkiem pewna, czy warto dla tej celności ryzykować dziesięcioodcinkowe spotkanie z taką skumulowaną ludzką toksycznością pokazaną w sposób, który budzi ogromny dyskomfort.

The Curse – czy warto oglądać serial SkyShowtime?

Ja zostanę z tym serialem do końca, bo na tyle mnie zaintrygował, iż chcę wiedzieć, jak to się skończy. Co dalej z tym światem, w którym domy są może i pasywne, ale wszystko poza tym raczej pasywno-agresywne, z elementami czystej agresji. Poza tym muszę się przekonać, czy za pomysłem, iż często wszystko, co nie jest reality show, przez cały czas wygląda jak reality show (ujęcia zza okna, w lustrze, przez judasza w drzwiach, drugoplanowe postaci patrzące prosto w kamerę), stoi jakiś głębszy zamysł, poza ewentualną sugestią, iż życie to jedno wielkie reality show. Trudno mi jednak z czystym sumieniem zachęcać innych do tej dziwacznej przygody.

„The Curse” (Fot. Showtime)

Moje wątpliwości zdecydowanie nie są winą obsady, bo wszyscy dają sobie świetnie radę ze specyficznym materiałem, jaki dostają. Doskonale wypada złowroga muzyka w pozornie niewinnych scenach. Wspomniana praca kamery to też majstersztyk odbić i przesłon. Może finał, o którym na prośbę stacji milczą do emisji krytycy i krytyczki w Stanach, przyniesie olśnienie, które każe mi odwołać narzekania. Na razie jednak widzę w „The Curse” dużo bardzo dobrych scen i pomysłów – jak choćby obsadzenie trumpisty, Deana Caina („Nowe przygody Supermana”), w bardzo ciekawej politycznie roli – które jakoś nie chcą się dla mnie złożyć w bardzo dobry serial.

Zabrakło mi pod tymi zaskakująco znajomymi diagnozami o braku autentyczności, paskudnych ludzkich cechach, równie paskudnych międzyludzkich relacjach, ogólnie słabej kondycji współczesnego świata czegoś głębszego. Przy wszystkich etycznych zgrzytach, o jakie oskarżano „Próbę generalną”, tamten serial dawał do myślenia. A ten? Owszem, prowokował mnie specyfiką do doszukiwania się w nim kolejnych poziomów, ale kilka z tych poszukiwań wynikało. Bardzo chciałam się zachwycić, a zostawałam z poczuciem, iż „jak zachwyca, jeżeli nie zachwyca”. Ot, świetnie zagrana i nakręcona, bardzo nieprzyjemna wizja celowo podana w bardzo nieprzyjemny sposób, jednak nie w pełni przekonująca.

The Curse – pięć odcinków od dziś na SkyShowtime, kolejne 16 lutego

Idź do oryginalnego materiału