"The Bear" w 4. sezonie stawia na znane menu i raz jeszcze smakuje po prostu wyśmienicie – recenzja

serialowa.pl 3 godzin temu

Jak funkcjonować, gdy zegar nad głową odmierza twoje ostatnie godziny? W 4. sezonie „The Bear” bohaterowie przechodzą kolejny kurs życia pod presją, ale wnioski wyciągają inne niż wcześniej.

W poprzednim sezonie Carmy (Jeremy Allen White) wraz ekipą z niepokojem czekali na recenzję swoich restauracyjnych dokonań, podporządkowując wszystko temu, żeby wypaść w niej jak najlepiej. W nowych odcinkach są już po prasowym werdykcie, po którym, o dziwo, świat się nie zawalił, życie toczy się dalej i przez cały czas trzeba przygotowywać ludziom posiłki. Nasi ulubieni szefowie kuchni są w tym wciąż tak samo dobrzy, jak twórcy „The Bear” w snuciu ich ekranowych losów, jednak coś wyraźnie się zmieniło.

The Bear sezon 4 – co nowego słychać w kuchni?

4. sezon serialu, który jest już w całości dostępny na Disney+, rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie porzuciliśmy bohaterów przed rokiem. Co oznacza, iż jeżeli nie chcecie z tego tekstu poznać opinii krytyka kulinarnego „Chicago Tribune” na temat restauracji Berzattów, to przestańcie czytać i wróćcie po obejrzeniu kilku minut premierowego odcinka. Więcej spoilerów nie będzie, ale bez tego kontekstu trudno byłoby sensownie pisać o nowych odcinkach.

„The Bear” (Fot. FX)

Gotowi? W takim razie wiecie już, co oznaczał wulgarny cliffhanger, z jakim Carmy zostawił nas na koniec poprzedniego sezonu. choćby jeżeli nie w stu procentach krytyczna, to recenzja restauracji zawierająca słowa „zmieszanie”, „popisywanie się”, „dysonans” i nade wszystko „chaos”, z pewnością nie pomoże w przetrwaniu lokalu, który i bez tego z trudem wiąże koniec z końcem. I właśnie w związku z tym nad głowami naszych bohaterów pojawia się wspomniany na wstępie zegar odmierzający równe dwa miesiące do momentu, gdy Cicero (Oliver Platt) zakręci kurek z pieniędzmi i trzeba będzie opuścić pokład. Czy to już w takim razie koniec?

Na tym właśnie będziemy się skupiać, być może oglądając łabędzi śpiew The Bear, a może jednak nie. Bo jak nietrudno się domyślić, nikt z załogi nie zamierza się po prostu poddać. Trzeba się poprawić, to jasne. choćby więcej, bo nie może to być ani jakaś, ani choćby duża poprawa. Mowa jest o cudzie, co w kulinarnych realiach oznacza tylko jedno – gwiazdkę. Da się zrobić? Może i tak, w końcu mamy do czynienia z geniuszami w swoim fachu. Rzecz jednak w tym, iż jak doskonale wiecie, w „The Bear” problemy nigdy nie zaczynają i nie kończą się w kuchni. A zegar tyka.

The Bear sezon 4 – naprawa zaczyna się od ludzi

Macie w tym momencie prawo pomyśleć, iż jeżeli twórcy całkiem dosłownie odmierzają na ekranie pozostałe restauracji godziny, czeka nas szalenie wyczerpujący sezon. Taki, który nie da wytchnienia ani bohaterom, ani widzom, w którym „liczy się każda sekunda” i w którym nic nie będzie pewne aż do ostatniej chwili. I rzeczywiście, w pewnym stopniu tak jest, bo na przestrzeni dziesięciu odcinków dzieje się dużo, często intensywnie, a czasem dramatycznie. Ale jednocześnie dominującym odczuciem w całym tym pośpiechu wcale nie jest szaleństwo.

„The Bear” (Fot. FX)

To natomiast spore novum pokazujące, iż serial i jego bohaterowie wbrew pozorom nie stoją w miejscu, co poprzednim razem nie było wcale takie pewne. Po tym względem „The Bear” uczynił więc wyraźny krok naprzód, przez cały czas zachowując jednak w całej historii jasny priorytet. Bo choć może być mowa o podreperowaniu finansów, dostosowaniu menu, poprawie obsługi i wszystkich innych technikaliach, to na końcu zawsze wiadomo, iż za wszystkim stoją tworzący restauracyjny ekosystem ludzie i to ich trzeba naprawić w pierwszej kolejności.

A jest kogo, bo porządny osobowościowo-psychologiczny serwis przyda się tu praktycznie każdemu. Począwszy od Carmy’ego, który z grożącego eksplozją kłębka nerwów przeistoczył się w depresyjne chodzące nieszczęście, przez Syd (Ayo Edebiri) miotającą się między lojalnością wobec załogi a zdrowym rozsądkiem nakazującym ucieczkę z tonącego okrętu, po Richiego (Ebon Moss-Bachrach) doprowadzonego do stanu, w którym jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się modlitwa. Brzmi poważnie i jest poważne, ale co najważniejsze, poważnie podeszli do tego również twórcy, którzy zamiast na ekranowe cuda, postawili na rzetelną scenariuszową robotę.

The Bear w 4. sezonie stawia na prostsze środki

Efekty takiego podejścia showrunnerów Christophera Storera i Joanny Calo, choćby jeżeli nie każdy wątek i nie każda postać są przez nich traktowani z równą pieczołowitością, zaczynają być widoczne dość szybko. Choć nie owocuje to w tym sezonie odcinkami równie spektakularnymi, jak „The Bear” miewał w przeszłości, fajerwerki okazują się zupełnie niepotrzebne, bo tym razem najzwyczajniej w świecie broni się sama historia.

„The Bear” (Fot. FX)

Budowana stopniowo fabuła, czynione krok po kroku na różnych polach drobne postępy, kolejni bohaterowie przełamujący wcześniej nieprzekraczalne bariery. Wszystko zmierza tu we adekwatnym kierunku, a iż w tle słychać ciągle zegarowe „tik-tak”, całość zachowuje odpowiedni rytm i nie pozwala nam zapomnieć, jaka jest stawka. Jasne, można powiedzieć, iż to proste, może choćby za proste, jak na wysokie standardy „The Bear”, ale za rzadko oglądam dziś seriale potrafiące wykrzesać tyle emocji ze zwykłego dialogu, żeby nie docenić znakomicie wykonanej tu pracy.

Szczególnie iż ta wciąż potrafi przynieść spektakularne rezultaty, jak choćby w dwa razy dłuższym od pozostałych 7. odcinku, gdzie jednak ani czas, ani przekraczające wszelkie normy stężenie gościnnych gwiazd na metr taśmy filmowej, nie są w żaden sposób odczuwalne. Wręcz przeciwnie, bo lekkość, z jaką udaje się zagospodarować choćby postaci pojawiające się tu na krótki moment, jest absolutnie ujmująca. Co najmniej tak, jak pewna posiadówa pod stołem, na którą widz czuje się zaproszony na równi z bohaterami, i której chciałoby się najlepiej nigdy nie opuszczać.

The Bear sezon 4 to przez cały czas serial inny od wszystkich

Tak idealnie jednak nie jest, więc nie raz i nie dwa w tym sezonie naszym bohaterom przyjdzie zmierzyć się z brutalną rzeczywistością i nie będą to łatwe starcia. O nie, przygotujcie się na to, iż będzie gorąco, niezręcznie i boleśnie, iż poleją się łzy, iż zabraknie słów lub padnie ich za dużo. Ot, jak w życiu, które może wydawać się bardzo odległe od posiłków serwowanych w wykwintnej restauracji, ale wystarczy zajrzeć za kulisy ich przygotowywania, żeby odnaleźć tam te same znoje i ciężary, które znamy aż za dobrze z własnej codzienności.

„The Bear” (Fot. FX)

Ostatecznie różnicę robią tu zatem nie genialna realizacja, fantastyczny soundtrack czy wspaniałe kreacje aktorskie (swoją drogą, to wszystko w 4. sezonie przez cały czas prezentuje absolutnie topowy poziom niezależnie od tego, czy oglądamy odcinek na wielką skalę, czy taki rozpisany w całości na jedną scenografię i kilka postaci). choćby nie historia, która po sprowadzeniu na ziemię znów stała się bardziej angażująca. Największą siłą „The Bear” jest to, iż przy wszystkich swoich zaletach spośród konkurencji wyróżnia się autentycznością i szczerością zapewnianych widzom emocji.

Dobrych czy złych – to bez znaczenia. Liczy się wiarygodność, której żadnemu z Miśków odmówić nie można. To ona sprawia, iż wygłaszane tu chętnie hasła o restauracji, w której nigdy nie jest się samemu, i iż każdy gość jest jak rodzina, nie brzmią pusto i sztucznie. A nie brzmią, także dlatego, iż obok nich padają tu też zdania znacznie mniej podniosłe, wypowiedziane z trudem lub całkiem przemilczane, które czynią bohaterów prawdziwymi ludźmi. Dobrze jest móc ich znowu zobaczyć i choć przez chwilę doświadczyć życia w każdej jego odsłonie tak intensywnie, jak rodzina Berzatto.

The Bear – sezon 4 w całości jest dostępny na Disney+

Idź do oryginalnego materiału