«Teściowa doprowadziła do rozwodu, teraz błaga o powrót syna, ale jest już za późno»

newskey24.com 3 tygodni temu

Mam na imię Ewelina, mam trzydzieści dwa lata i niedawno zakończył się jeden z najtrudniejszych etapów mojego życia – rozwód z mężem. Nazywał się Krzysztof. Byliśmy małżeństwem kilka ponad trzy lata i, szczerze mówiąc, to nie były najłatwiejsze lata. Powodem naszych kłótni, żalów i ostatecznie całkowitego rozstania wcale nie był Krzysztof. Tylko jego matka, Wanda Stanisławówna.

Od samego początku mnie nie lubiła. choćby gdy dopiero się spotykaliśmy, wpajała Krzysztofowi, iż nie jestem dla niego odpowiednia, iż pochodzę „z niewłaściwej rodziny”, jestem „zbyt uparta” i „źle wpływam na jego karierę”. Jej ulubione zdanie brzmiało:
„Żenić się trzeba nie z miłości, tylko z rozsądku, bo inaczej całe życie w biedzie przeżyjesz.”

Kiedy wzięliśmy ślub, starałam się poprawić z nią relacje. Przynosiłam prezenty, zapraszałam na obiady, pomagałam, gdy chorowała. Na nic się to zdało. Przy każdej okazji rzucała kąśliwe uwagi. Mówiła Krzysztofowi, iż nie umiem gotować, iż nasze dzieci będą kalekami, bo „u mojej babci był garb”, a choćby szeptała mu do ucha, iż widziała, jak „podejrzanie się uśmiechałam” do sąsiada.

Non stop mu coś podpuszczała. Wtrącała się do każdej rozmowy, pojawiała się w najmniej odpowiednich momentach, przychodziła bez zapowiedzi i urządzała sceny zazdrości. Upewniała go, iż go zdradzam, a raz choćby przyprowadziła do domu dziewczynę, którą – jak się później okazało – marzyła „ożenić” z synem. Zorganizowała romantyczną kolację przy świecach w mieszkaniu, w którym jeszcze wtedy razem mieszkaliśmy! Sama nakryła do stołu, sama wszystko zaplanowała. A ja tego dnia, przy okazji, pracowałam do późna.

Krzysztof na początku się śmiał.
„Mama jest po prostu dziwna, nie przejmuj się” – mówił.
Ale z każdym dniem stawał się coraz cichszy, coraz rzadziej stawał po mojej stronie, coraz częściej milczał, gdy płakałam.

W końcu nie wytrzymałam. Budziłam się w nocy z lękiem, zaczęłam mieć problemy z sercem, schudłam i w pewnym momencie zrozumiałam: ja nie żyję, ja walczę o przetrwanie. Nie mogłam już patrzeć, jak mama mojego męża systematycznie niszczy nasze małżeństwo, a on tylko milczy i się przygląda. Spakowałam rzeczy i wyszłam. Bez awantur. Bez krzyków. Po prostu postawiłam kropkę.

Krzysztof choćby nie próbował mnie zatrzymać. Po dwóch dniach wrócił do mamy. Ona najwyraźniej wygrała.

Minęły dwa miesiące. I w sobotni poranek zadzwonił dzwonek do drzwi. Stała tam ona. Wanda Stanisławówna. Zapłakana, z drżącymi rękami, z paczuszką cukierków – „do herbaty”.
„Ewelina” – szepnęła ledwo słyszalnie – „wróć do Krzysztofa… On zupełnie nie ten sam. Zwolnił się z pracy. Zaczął pić. Mówi, iż nie chce żyć…”

Na początku choćby nie zrozumiałam, co się dzieje. A potem wybuchnęłam śmiechem.
„Przecież pani tego chciała, pamięta? Żebyśmy się rozwiedli. Żebym zniknęła z jego życia. No to teraz niech się pani czyim towarzystwem syna. Teraz jest tylko pani. Tak bardzo się pani starała.”

Zatrzasnęłam drzwi. Nie dlatego iż jestem mściwa. Tylko dlatego iż to boli.

Od tamtej pory pisze do mnie prawie codziennie. Błaga. Mówi, iż nie wiedziała, jak świetnie udawało mi się motywować Krzysztofa, iż byłam wspaniałą żoną, gospodynią i w ogóle „dobrym człowiekiem”. A ja czytam jej wiadomości i nie wierzę. To ta sama kobieta, która przez trzy lata metodycznie niszczyła moje życie?

Nie wrócę do Krzysztofa. Nie mogę wrócić tam, gdzie tak długo mnie łamano. choćby jeżeli on się zmieni, choćby jeżeli zrozumie – ja już nie jestem tą samą Eweliną. Nie żyję w oczekiwaniu na czyjąś miłość. Nie szukam już aprobaty. Chcę po prostu spokoju. Ciszy. Radości. Bez wiecznych pretensji i wizyt z pustym spojrzeniem.

Niech teraz Wanda Stanisławówna cieszy się swoim zwycięstwem. W końcu je osiągnęła. Tylko z rezultatem, którego sama sobie nie życzyła. Niech się nad tym zastanowi. O ile jeszcze potrafi.

Idź do oryginalnego materiału