„Teściowa doprowadziła do rozwodu, teraz błaga o odzyskanie syna. ale już za późno”

polregion.pl 3 tygodni temu

Nazywam się Kinga, mam trzydzieści dwa lata, a niedawno zakończył się jeden z najbardziej bolesnych etapów mojego życia — rozwód z mężem. Nazywał się Marek. Byliśmy małżeństwem kilka ponad trzy lata i, szczerze mówiąc, nie były to najlżejsze lata. Przyczyna naszych kłótni, uraz i ostatecznie całkowitego zerwania — to wcale nie Marek. To jego matka, Zofia Stanisławówna.

Od samego początku mnie nie znosiła. choćby gdy dopiero się spotykaliśmy, próbowała wmówić Markowi, iż nie jestem dla niego odpowiednia, iż jestem „z niewłaściwej rodziny”, „zbyt uparta” i „źle wpływam na jego karierę”. Jej ulubione powiedzonko brzmiało:
— Żenić się trzeba nie z miłości, tylko z rozsądku, inaczej całe życie w biedzie przeżyjesz.

Gdy w końcu wzięliśmy ślub, starałam się poprawić z nią relacje. Przynosiłam prezenty, zapraszałam na obiady, wspierałam w chorobach. Ale wszystko na próżno. Przy każdej okazji wbijała mi szpilę. Mówiła Markowi, iż nie umiem gotować, iż dzieci będą brzydkie, bo moja babcia miała „garb”, a choćby szeptała mu do ucha, iż widziała, jak „podejrzanie się uśmiecham” do sąsiada.

Ciągle mu mąciła w głowie. Wtrącała się w każde nasze rozmowy, pojawiała się w najmniej odpowiednich momentach, wpadła bez zapowiedzi i urządzała sceny zazdrości. Przekonywała Marka, iż go zdradzam, a raz choćby przyprowadziła do domu dziewczynę, którą — jak się później okazało — marzyła „ożenić” z synem. Zorganizowała romantyczną kolację przy świecach w mieszkaniu, w którym jeszcze wtedy razem z Markiem mieszkaliśmy! Sama nakryła do stołu, sama wszystko zaplanowała. A ja tego dnia, swoją drogą, pracowałam do późna.

Marek na początku się śmiał.
— Mama po prostu ma trochę zwichrowane podejście, nie przejmuj się — mówił.
Ale z czasem stawał się coraz cichszy, coraz rzadziej stawał po mojej stronie, coraz częściej milczał, gdy płakałam.

W końcu stłamsiło mnie to do reszty. Zaczęłam budzić się w nocy z lękiem, z problemami z sercem, straciłam na wadze i w pewnym momencie zrozumiałam: ja nie żyję, ja walczę o przetrwanie. Nie mogłam już patrzeć, jak matka mojego męża konsekwentnie rozbija nasze małżeństwo, a on sam tylko milczy i przygląda się. Spakowałam rzeczy i wyszłam. Bez awantur. Bez krzyków. Po prostu postawiłam kropkę.

Marek choćby nie próbował mnie zatrzymać. Po dwóch dniach wrócił do mamy. Zofia Stanisławówna, najwyraźniej, wygrała.

Minęły dwa miesiące. Aż tu nagle, w sobotni poranek, zadzwonił dzwonek do drzwi. Stała w nich ona. Zofia Stanisławówna. Zapłakana, z drżącymi rękami, z torebką cukierków — „do herbatki”.
— Kinga — prawie szeptała — wróć do Marka… On zupełnie inny. Zwolnił się z pracy. Zaczął pić. Mówi, iż nie chce żyć…

Na początku choćby nie zrozumiałam, o co chodzi. Potem się roześmiałam.
— Przecież pani tego chciała, pamięta pani? Żebyśmy się rozwiedli. Żebym zniknęła z jego życia. No to proszę się teraz cieszyć towarzystwem syna. Jest już tylko pani. Tak się pani starała.

Zatrzasnęłam drzwi. Nie dlatego, iż jestem mściwa. Tylko dlatego, iż to boli.

Od tamtej pory pisuje do mnie niemal codziennie. Błaga. Tłumaczy, iż nie wiedziała, jak świetnie trzymałam Marka w ryzach, iż byłam wspaniałą żoną, gospodynią i w ogóle „dobrym człowiekiem”. I ja to czytam, i nie wierzę. To ta sama kobieta, która przez trzy lata metodycznie rujnowała moje życie?

Nie wrócę do Marka. Nie potrafię wrócić tam, gdzie tak długo mnie łamano. choćby jeżeli się zmienić, choćby jeżeli zrozumie — ja już nie jestem tą samą Kingą. Nie żyję w oczekiwaniu na czyjąś miłość. Nie szukam już aprobaty. Chcę po prostu spokoju. Ciszy. Radości. Bez wiecznych pretensji i spojrzenia pustymi oczami.

Niech teraz Zofia Stanisławówna cieszy się swoim zwycięstwem. W końcu je osiągnęła. Tylko z takim efektem, którego sobie nie życzyła. Niech myśli. O ile jeszcze umie…

Idź do oryginalnego materiału