„Terrifier 3” ‒ smutny klaun [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Pamiętacie może te chwile, gdy ‒ zamiast obejrzeć cały film od deski do deski ‒ zagłębialiście się na entej stronie Youtube’a w „the best of”, które zdradzało najlepsze sceny z całości seansu? Nie? Być może to była moja osobliwa pasja. Zasada była tylko jedna ‒ musiałem wcześniej ten film obejrzeć, by nie psuć sobie seansu w przyszłości. Niemniej taki koncept spoileru filmowego, w którym zdradzamy sobie fabułę przez krótkie formy streszczające film, cieszył się w mediach wielką popularnością, co widać było po liczbie wyświetleń. Weźmy na przykład slashery. Po co, dla przykładu, psuć miłą posiadówkę filmową ze znajomymi seansem ze zbędną fabułą, ekspozycją, suspensem, skoro można przejść od razu „do konkretów”? Sam patrzę na taki pomysł raczej z politowaniem, o ile ma wiązać się ze spoilerowaniem fabuły filmu. Przecież diegeza narracji musi zawierać wszystkie trzy akty, by należycie przeżyć całe dzieło, bez względu na (pod)gatunek! Chyba iż mówimy o Terrifierze 3. Wtedy pominięcie znacznej części fabuły nieszczególnie umniejsza jego wartość ‒ wręcz przeciwnie.

Slashery zasłynęły niechlubnie jako podgatunek filmowy, który ma niezwykłą wartość rozrywkową, niestety rozrywka ta jest jedynie fragmentaryczna. Cytujemy szczątki fabuły, podziwiamy pojedyncze sceny, ale nie traktujemy wszystkich sekwencji fabularnych całościowo. Może jestem jedną z pięciu osób na świecie, którym zależy na poprawnym scenariuszu choćby w tego rodzaju horrorach, ale nie lubię uzasadniać przyjemności z oglądania filmu jedynie kilkoma dobrymi jego momentami. Niestety, by pozytywnie ocenić nowy twór Damiena Leone’a, musiałbym podjąć się właśnie takiej strategii percepcji filmu. Od trzeciej odsłony serii wymagałem tego, żeby nie zaniżała poziomu względem bardzo przyzwoitej „dwójki”. Ta była zgrabnie opowiedziana, pełna dobrze wplecionych klisz, satysfakcjonująca pod względem scen gore, świetnie zainscenizowana. Skoro za nowe dzieło z serii odpowiada ten sam reżyser, co tak naprawdę nie wyszło?

Problem niestety polega na tym, z jaką dezynwolturą Leone podszedł do scenariusza. Podczas oglądania filmu zauważyłem, iż pozwolił sobie sam na zrobienie parodii, którą w istocie Terrifier 3 nie jest. Bohaterka, „final girl” z poprzedniej części, stara się uporać z traumą po spotkaniu z protagonistą, podczas gdy ten, poprzez zlepek okropnie naiwnie rozpisanych elips, morduje kolejne osoby spotkane na swojej drodze. Oglądamy dwie osobne historie, ale głównym „mięskiem” filmu jest Art the Clown, zabijający z gracją na ekranie. I to próbuje wmówić nam sam reżyser: nieważne, jak nielogiczne są przeskoki w czasie fabuły. Nieważne, iż nie wiemy, skąd bohater wziął się w danym miejscu. Nieważne, iż oglądamy porozrzucane niechlujnie sceny skrajnie makabrycznej przemocy. Ważne, iż dzieło „dostarcza”.

„Terrifier 3”/ materiały prasowe Monolith Films

Takie podejście do tematu niezwykle spłaszcza całą koncepcję slashera i stawia go w roli „chłopca do bicia” względem innych gatunków lub podgatunków filmowych. Mógłbym uczciwie powiedzieć, iż Terrifier 3 jest moim „guilty pleasure”, ale samo to określenie już brzmi pejoratywnie. Zaznacza bowiem, iż podobały mi się jedynie elementy filmu, jako całość zaś jest często dziełem rzemieślniczo niepoprawnym. Oczywiście, sceny gore były bardzo dobrze przemyślane, głównie przez pomysłowość twórców względem momentów kaleczenia ludzkiego ciała. Jasne, Art the Clown, przez swoje ekspresje, stał się bardzo charyzmatycznym slasherowym zabójcą. Jest jednak jedna scena dobitnie demaskująca ukryte zamiary reżysera. W niej Leone fetyszyzuje przemoc do tego stopnia, iż kilka zostaje z finezji czy pomysłu na mord, pozostaje sama idea „im więcej, tym lepiej”.

Niestety, w ogólnym rozrachunku, otrzymaliśmy stereotypowy slasher, w którym jedyną wartość mają groteskowe sceny śmierci bohaterów. Oglądamy dwa filmy. Ten zlepiony ze wspomnianych „the best off’ów” oraz niezwykle szablonowo i pretekstowo napisaną historię traumy bohaterki. Dawno nie widziałem na ekranie wątku tak bardzo potraktowanego po macoszemu przez reżysera. Przez większą część filmu dryfujemy po emocjonalnie nieangażującej historii, której psychologiczne znaczenie można zmieścić w kilku truistycznych słowach. Zakładam, iż sam pomysł na rozwój (?) postaci z drugiej części i tak miał się stać gargantuiczną retardacją narracyjną, żeby sceny z Artem the Clownem nie przeważały względem adekwatnej części fabuły. Wypadło to niestety nadzwyczaj męcząco.

Ostatecznie czuję, iż dałem się nabrać. Złośliwy powiedziałby, iż jedynym klaunem podczas seansu byłem ja. Reżyser z szyderczym uśmiechem celuje mi w twarz klaksonem Arta i wydobywa z niego komiczny dźwięk. A ja płaczę z politowaniem. Płaczę, ponieważ już drugi klaun w tym roku mnie rozczarował.

Korekta: Aleksandra Kowalewska
Idź do oryginalnego materiału