Dawno temu w odległej galaktyce u zarania bloga po raz pierwszy napisałem o legendarnym spacerze Davida Bowie po depresyjnych okolicach Dworca Gdańskiego, który zaowocował pozbawioną tekstu piosenką o strasznym miejscu o nazwie „Warszawa”. Piosenka trochę przypomina muzykę ludową, stąd popularna wówczas hipoteza, iż Bowie przypadkiem kupił jakąś płytę i się zainspirował.
Ale jaką? Gdzie? To zależało od tego, dokąd skręcił po wyjściu z dworca – w stronę Żoliborza czy w stronę Śródmieścia. Dominowała ta pierwsza hipoteza (choć o ile dobrze pamiętam, kol. Marek Krukowski sugerował Śródmieście – gdzie stosunkowo blisko Bowie natrafiłby na ówczesny sklep muzyczny na dzisiejszego Andersa).
W stronę centrum zobaczyłby głównie pustkowia po ruinach getta, zajęte raczej zniechęcającą architekturą parkingowo-magazynowo-barakową. Nie było hotelu Ibis, biurowca Intraco, apartamentowców Inflancka.
W stronę Żoliborza linia pierwszych zabudowań była mniej więcej tam gdzie teraz. Bowie mógł choćby błędnie uznać, iż to jest Śródmieście, którego sercem wydawałby mu się Plac Komuny Paryskiej. Tam był empik (dziś Rossman) oraz księgarnia Domu Książki (dziś kebab).
Dziś wiemy o tym dużo więcej – co się da ustalić, to ustalił mój kolega z „Polityki”, Bartek Chaciński. Wiadomo więc, iż to utwór „Helokanie” i jedyna płyta, która go wówczas zawierała to „Śląsk. The Polish Song and Dance Ensemble vol. 2” (nr katalogowy Muza SX 0183) z roku 1964. To jej okładkę widzimy na jutubce.
Mam jednak wątpliwości. Z ustaleń Bartka wynika, iż postój Bowiego trwał 42 minuty. Musiałby w obcym sobie mieście ruszyć sprintem, zgarnąć pierwszą z brzegu płytę i wrócić tuż przed odjazdem. Nierealne.
Bartek sugeruje taksówkę. Ale na postoju na dworcu stała wtedy kolejka pasażerów, a nie kolejka samochodów. Poza tym co miał powiedzieć kierowcy, prawdopodobnie nieznającemu angielskiego: „quick, to the nearest record store”? „Tego co szanowny pan zamawiał to ja nie mam, ale może być Lala albo Buba”.
Płyta sprzed 9 lat nie byłaby tak eksponowana, żeby mu się nawinęła jako „pierwsza z brzegu”. Raczej nie byłoby jej już w ogóle w sprzedaży – za komuny podobnie jak dzisiaj, poza evergreenami typu Lenin czy Mróz, kilka było tytułów w ciągłej sprzedaży.
Moja hipoteza: niczego wtedy nie kupił. Nie ma przecież żadnych dowodów iż cokolwiek.
Znacznie później w Berlinie albo Paryżu, gdzie przecież były polskie ośrodki kultury, ktoś jemu (albo on sam sobie) kupił w prezencie inne wydanie, jubileuszowe i szykowane jako „prezentowe”, „The Polish Song And Dance Ensemble 25 lat vol 9” (SX 1781). Nie ukrywam, iż twierdzę tak przede wszystkim dlatego, iż sam je mam.
Było szykowane na prezent (niechciane prezenty to skarb dzisiejszych kolekcjonerów winyli!), z kiczowatymi złocistymi zdobieniami, oraz bardzo dziwnym okolicznościowym tekstem. Wyobrażam sobie, iż ktoś to mógł dać Bowiemu ze słowami „yo dawg, I heard you like Poland…”.
Poza powyższym mam taki argument, iż jak przystało na wydanie „prezentowe”, jest tu okolicznościowy tekst, napisany po polsku przez Celestyna Kwietnia i przetłumaczony na angielski przez Ludwika Wiewiórkowskiego. Tekst w kilku momentach robi „łodafaka?” niewtajemniczonemu czytelnikowi.
Wyguglałem, iż Celestyn Kwiecień był śląskim działaczem literackim, który sam pisywał niewiele. W dzieciństwie mogłem czytać jego książkę „Od papirusu do bibliobusu”.
Sam czasem pisuję coś okolicznościowego, więc jestem zdumiony tym co zrobił mój kolega po fachu. Nie wiadomo dlaczego dwukrotnie przywołuje Gustawa Morcinka, literata który wystąpił z wnioskiem o przemianowanie Katowic na Stalinogród, czym zasłużył sobie na wieczny dopisek „słusznie zapomnianego”.
Cały tekst jest utrzymany w klimacie dowcipno-agresywnym, który źle wygląda w zbyt dosłownym przekładzie. Wynika z niego, iż zespół Śląsk zajmował się przez te 25 lat głównie wojną z Warszawą, W 1954 „hass (sic!) enruptured Warsaw”, a potem ponownie „took Warsaw by storm … the Varsoviens were dumbfounded”, i tak dalej.
Oficjalna nazwa to „The State Song and Dance Company”, ale nikt tak nie mówi – Kwiecień nie wiedzieć czemu zaczyna od tej ciekawostki (na okładce nazwa to The Polish Song and Dance Ensemble). Zaleca nazwę „The Sunny Republic”, wymyśloną przez Gustawa Morcinka.
Cóż u diabła z tym Morcinkiem, jak powiada stary Fredro? Sztabem bojowym Słonecznej Republiki jest „The Koszęcin Castle”. W finale autor wyraża „pewność” iż „boys and girls from Koszęcin (…) will go on winning hearts and continents”.
Zgaduję, iż Celestyn Kwiecień chciał sparodiować język ówczesnej propagandy. Dla mnie po latach to jest słabo czytelne, a co dopiero dla Anglika czytającego przekład. Jako kolega po fachu uważam to za błąd warsztatowy: tekst jubileuszowy powinien być o jubilacie, nie o autorze czy o Gustawie Morcinku.
Moja hipoteza wyjaśnia czemu choć inspiracją była płyta „Śląska”, Bowie nie zatytułował swojej piosenki, dajmy na to, Bytom albo Chorzów. To jedyne (!) miasto wymienione w tym tekście (w pewnym sensie jest Cieszyn, ale jako „mountain region of”, więc Bowie mógł pomyśleć iż to pasmo górskie). Warszawa jest pięć razy, Stalinogród wcale.
Anglik po przeczytaniu tego tekstu mógł się spodziewać różnych rzeczy (mi się to kojarzy dystopijną zabawą a la Laibach, z totalitarną organizacją z siedzibą w Castle Koszęcin). No ale nie „Helokania”, które walnęło go od razu po odpaleniu płyty lub kasety (CX-310).
Moja hipoteza ma zasadniczą wadę, iż według Discogs płyta wyszła w 1977, a Bowie musiał ją dostać w 1976. Mam na to jednak easy-peezy ripostę – wierzyć w daty na Discogsie, to jak wierzyć iż Palikot zwróci pieniądze. Na samej płycie nie ma żadnej daty, a prezentowo-jubileuszowe wydania często są robione z wyprzedzeniem.
Ale mogło oczywiście też być tak, iż ekspres Moskwa-Paryż miał nieplanowany dłuższy postój z powodów technicznych. Dziś to nie do sprawdzenia. Bowie mógł mieć ze dwie godziny do zabicia, co by wystarczyło na leniwy spacer i rozmowę ze sprzedawcą, który mu wyciągnął spod lady osobistą rekomendację, vol. 2…