Ten, kto patrzy przez okno

polregion.pl 2 dni temu

Dziennik

Każdego wieczora punktualnie o ósmej Mikołaj gasił światło w kuchni i siadał przy okną. Ten rytuał był dla niego ucieczką, nitką, której się trzymał, by nie rozpaść się na kawałki. Dzień zdawał się kończyć w tym momencie – chwilą, gdy mógł po prostu siedzieć, nie mówić, nie tłumaczyć, tylko być.

W oknie naprzeciwko, na siódmym piętrze starej kamienicy przy ulicy Lipowej, zapalała się przyćmiona żółta lampa. Nie od razu – migała powoli, jakby ktoś wahał się: włączyć? nie przeszkadza? czy to nie za jasne jak na taką ciemność? Mikołaj znał już to mruganie na pamięć, stawało się sygnałem: zaraz coś się wydarzy. Nic głośnego, nie dla wszystkich. Tylko dla tych, którzy potrafią czekać.

W oknie pojawiała się kobieta. Drobna, w chustce, którą raz ściągała, raz poprawiała. Czasem z kubkiem, czasem z książką. A czasem – z takim wyrazem zmęczenia, jakby dzień trwał nie 24 godziny, ale całą wieczność. Siadała przy oknie, nie patrząc wprost na niego, ale jakby w to samo miejsce – w wieczór, w odbicie, w ciszę. Mikołaj nazywał ją w myślach: kobieta w oknie. Bez imienia. Bez słów. Tylko światło i cień.

Nie byli znajomymi. Nie znał jej imienia, nie słyszał jej głosu. Ale każde pojawienie się było jak wyznanie: żyjesz, ja też tu jestem. Wieczór za wieczorem Mikołaj odkładał sprawy do ósmej. Potem – tylko okno. Jakby wszystko inne traciło sens, a tylko ta chwila dawała poczucie istnienia. Żył od ósmej. Dokładnie tak długo, jak długo trwał jej zarys w świetle tej lampy.

Dwa lata temu Mikołaj stracił żonę. Szybko, brutalnie, bez litości. Nie zdążył choćby się przestraszyć. Diagnoza, chemia, tlen, cisza. Śmierć nie przyszła dramatycznie – po prostu zgasiła życie, jak gasi się światło na klatce schodowej. Został. Sam. Nie wdowcem – cieniem. Najpierw pił. Nie dlatego, iż chciał zapomnieć – po prostu nie wiedział, jak wypełnić pustkę. Potem – milczał. Nie z urazy, ale dlatego, iż w środku było… nic.

Liczył krople wody z kranu. Skrzypienie windy. Sygnały w słuchawce. Pracował zdalnie – mechanicznie, bez duszy. Przyjaciele zniknęli. Część sama. Część – on odepchnął. Życie stało się głuchą próżnią. Aż wiosną pojawiła się ona.

Najpierw zauważył tylko cień. Zarys. Potem – twarz. Cichy wzrok, bez ciekawości, bez wtargnięcia. Po prostu – wzrok. Neutralny. Rozgrzewający. Nie wymagający niczego.

Pewnego dnia się spóźnił. Wrócił z apteki później niż zwykle. Światło w oknie już się paliło. Ona tam była. Bez książki, bez kubka. Tylko oczy – i lekkie, napięte bezruchy. Jakby czekała. Albo wspominała. P podszedł do okna. Niepewnie, z zatrzymanym oddechem. Podniósł dłoń. Delikatnie, ledwo zauważalnie. Bez oczekiwań. Nie zareagowała. Ale też nie odwróciła się. Pozostała. I to wystarczyło, by coś w nim zadrgało.

Następnego wieczoru jej nie było. Lampa – świeciła. A jej – nie. Tylko puste okno. Kot – tak, siedział. Zgarbiony, z ogonem owiniętym wokół łap. Patrzył wprost w dół. Wprost na niego. Jakby wiedział. Jakby mówił: czekaj.

Mikołaj nie mógł usiedzieć w miejscu. Serce mu waliło. Dziwnie. Szybko. Nie ze strachu – z czegoś prawie zapomnianego. Niepokoju. Troski. Wyszedł choćby na ulicę, obszedł dom, stanął pod przeciwległą kamienicą, spojrzał w górę – to samo okno. Ta sama cisza. Nie odważył się dzwonić. Nie śmiał. To była ich niema umowa – być blisko, nie przekraczając granic.

Po dwóch dniach wróciła. Powoli, jakby poruszała się przez watę. Na ręce – opaska. Ruchy ostrożne. Ale wzrok – ten sam. Tylko głębszy. Pewniejszy. Znów uniósł dłoń. Trochę niepewnie. A ona… podniosła w odpowiedzi. Delikatnie. Zmęczoną dłonią. Jak znak: jestem. widzę.

A rano znalazł pod drzwiami kartkę. Bez koperty. Złożoną na pół, z małymi zagięciami na brzegach. Jakby ktoś długo trzymał ją w dłoniach, zanim odważył ją zostawić. Pismo było kobiece, zaokrąglone:

„Dziękuję, iż pan patrzy. Ja też patrzę. To bardzo ważne.”

Czytał te słowa raz za razem. Jak zaklęcie. Jak dowód, iż to nie na próżno. Że milczenie może mówić. Że można być zobacznym, choćby jeżeli nikt nie wymienia twojego imienia. choćby jeżeli nie wiesz, kim jesteś bez niej.

Znów usiadł przy oknie. Światło zapaliło się. Kobieta się pojawiła. I nie było już samotności, ani wyobcowania. Była ona. I on. Dwa zarysy w oknach. Dwa życia, które już nie odbijają się echem w próżni.

Czasem, by przetrwać, nie potrzeba głośnych słów. Nie potrzeba obietnic. Wystarczy, iż ktoś, choćby przez ulicę, cię dostrzeże. Że ktoś widzi. Że możesz powiedzieć, choćby bez dźwięku: jestem tu. I dostać w odpowiedzi – może nie głos, ale światło.
Światło, które zapala się każdego wieczoru w oknie naprzeciw.

Idź do oryginalnego materiału