Ten film wygrał festiwal w Gdyni, ale krytycy go zmiażdżyli. Słusznie?

filmweb.pl 2 miesięcy temu
Zdjęcie: plakat


Za nami X edycja konkursu dla młodych krytyków i krytyczek "Powiększenie". Jury w składzie Joanna Łapińska, Korek Bojanowski oraz Jakub Popielecki wyłoniło zwycięzców. Artykuł autorstwa Miłosza Spychalskiego nagrodzonego Grand Prix znajdziecie POD LINKIEM TUTAJ – "Kościuszko nie istnieje". Wyróżniony tekst Aleksandry Łapot o "Zimnej wojnie" – "Miłość jak kraj rozdarty" – przeczytacie natomiast KLIKAJĄC TUTAJ. Dziś z kolei publikujemy ostatni z wyróżnionych tekstów. Autorką artykułu jest Marta Tychowska – jej praca pod tytułem "Błahostka z nagrodą. Co "Girl Guide" mówi o krytykach, a czego nie mówi o sobie?" została doceniona za: za brawurę, bezczelny polemiczny pazur i wybronienie formy ryzykownego krytycznofilmowego konceptu.

Konkurs "Powiększenie" – Przeczytaj wyróżnioną pracę Marty Tychowskiej



Nagrody filmowe nie są nagrodami za odwagę. Ani za nowatorstwo. Nagrody filmowe, zwłaszcza te najważniejsze, jak Złoty Lew Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, bywają lustrem potrzeb środowiska. Oczekują konsensusu, przynależności do kanonu, gotowości do mówienia wspólnym językiem: wysokim, poprawnym, często też – cierpiącym. "Girl Guide", film Juliusza Machulskiego z 1995 roku, ten język zignorował. I wygrał. A później natychmiast został nazwany pomyłką, efektem braku konkurencji, przypadkiem. Ale czy słusznie? A może to właśnie ta "pomyłka" była jedynym uczciwym gestem w roku, w którym polskie kino błąkało się między estetyką postpeerelowskiego rozliczenia a nowym językiem transformacji, którego nikt jeszcze nie znał? "Girl Guide", z całą swoją nieporadnością, fragmentarycznością i brakiem przesłania, miał w sobie coś rzadkiego. Miał w sobie naturalistyczną szczerość. I dlatego jego obecność w historii polskich nagród mówi więcej o systemie, który go odrzucił, niż o samym filmie.

Na "Girl Guide" można się wybrać bez żalu, ale ratunku dla kina polskiego wciąż nie widać.
Tomasz Raczek (Onet Kultura)


Kiedy czytam ten cytat po raz kolejny, nie mogę przestać myśleć o tym, iż nie dotyczy on tak naprawdę filmu. Raczek nie recenzuje "Girl Guide", raczej wpisuje go w doraźną diagnozę polskiego kina. A raczej jego kryzysu. Tyle iż to diagnoza wyjątkowo naskórkowa. Jest w niej pewna intelektualna mgiełka, która zakłada: skoro film nie podtrzymuje prestiżu kina, nie jest częścią jego ratunku, to może w ogóle nie powinien istnieć.



Tymczasem "Girl Guide" nie chce być ratunkiem. To nie film, który krzyczy o systemie, nie wymaga od widza stania po stronie wartości. To film o doraźności, o powierzchni lat 90. I właśnie ta powierzchowność okazuje się jego największym grzechem. W tym miejscu warto przywołać modele krytyki filmowej opisane przez Alicję Górską, zawarte w jej rozprawie doktorskiej "Modele krytyki filmowej wobec przemian dyskursu krytycznofilmowego w Polsce". Górska prezentuje m.in. koncepcję różnych figur krytyka – pośrednika, autora, a także krytyka pełniącego rolę "edukatora" publiczności. Ten ostatni model to krytyk, który czuje się odpowiedzialny za kształtowanie gustu widza i za wytyczanie moralnej i estetycznej drogi kinu jako instytucji kultury. W takim ujęciu film, który nie aspiruje do wyższych wartości, nie stawia pytań etycznych ani nie uczestniczy w narodowej narracji traumy – jak "Girl Guide" – bywa traktowany przez krytykę jako błąd systemu. Dlatego film Machulskiego miał niewielkie szanse — nie z powodu braku jakości, ale dlatego, iż jego język nie wpisywał się w pedagogiczną misję krytyki polskiej lat 90-tych.

Bo polska krytyka, wychowana na Kinie Moralnego Niepokoju i przenikających diagnozach Kieślowskiego, nie znosi błahości. Chce od filmu, by mówił, wyjaśniał, nie daj Boże – edukował. Machulski nigdy tego nie obiecywał. I choć niejednokrotnie pod maską komedii ukrywał diagnozy społeczne ("Vabank", "Seksmisja"), to w "Girl Guide" postawił na chaos i popkulturowe przerysowanie. I to był jego błąd. Ale nie artystyczny, a systemowy.

Największą pomyłką Złotych Lwów są Złote Lwy dla "Girl Guide". Choć strach pomyśleć, iż mogły je dostać "Młode Wilki"...
Jarek Szubrycht (Onet Kultura)


Szubrycht nie ocenia filmu, ale jego prawo do nagrody. "Girl Guide" nie przystoi. To niegodne złota, niegodne wieczności, niegodne historii polskiego kina. A jednak dostał Lwa. I ten Lew, przyznany przez jury w 1995 roku, został uznany za kompromitację. Czego? Jury? Kina? Całego pokolenia? Trudno powiedzieć. Pewne jest jedno: nagroda nie była potwierdzeniem wartości filmu, tylko chwilowym odchyleniem od normy. Bo nagrody nie są neutralne. Są gestem środowiskowej zgody, znakiem, iż "ten film reprezentuje nas, to, co chcemy pokazać światu". "Girl Guide" nie spełniał tego warunku. Był zbyt krzykliwy, zbyt niedojrzały, zbyt naiwny. Jury się pomyliło – mówiło wielu. Może dlatego rok później nagrody nie przyznano wcale. Jakby system próbował się sam unieważnić.



Problem w tym, iż "Girl Guide" miał odwagę mówić językiem, którego polska krytyka zdawała jeszcze nie rozumieć. MTV, estetyka VHS, grunge i naturszczycy, którzy nie brali udziału w zbiorowej terapii narodowej traumy. Bohaterowie, którzy nie mają do czego wracać i nie mają z czego wychodzić. Nie introspekcja, a powierzchnia. Nie rozliczenie, a zgrywa. Wszystko, co tu i teraz.

W całej naszej ubiegłorocznej produkcji nie znalazło się nic, co bardziej zasługiwałoby na prestiżową nagrodę niż ta błahostka.
Małgorzata Nitek (Gazeta Krakowska)


Ten cytat nie kryje ambiwalencji. Ironia ma tu ostrze, a słowo "błahostka" jest jednoznacznie deprecjonujące. To nie próba zrozumienia, ale niechętna konstatacja: film, który nie spełnia oczekiwań, wygrał przez brak konkurencji. A jednak, choćby w tym zdaniu, w swojej niechęci, zawiera się świadectwo epoki. Bywa, iż to, co nazwane błahostką, najtrafniej oddaje duchowy i kulturowy zamęt danego momentu historycznego. Bo czym adekwatnie była Polska roku 1995? Krajem niespełnionych obietnic, chaotycznych przemian, wszechobecnych reklam i tanich emocji. I taki był ten film – złożony z pozornej lekkości, przypadkowych spotkań, estetyki, która nie do końca zna własne źródła.

Bohater "Girl Guide", Józek Galica, nie jest typowym protagonistą transformacyjnego kina. Nie walczy z moralnym wyborem, nie jest figurą cierpienia ani odkupienia. "Girl Guide" nie robi z siebie nic więcej, niż jest. Nie udaje. I to boli najbardziej. W końcu dalej bardziej cenimy kino, które aspiruje do Czegoś Większego. Film, który tego nie robi, nie może być wielki. A co jeżeli to właśnie on rozumie swój czas lepiej?



Błahość jako strategia

Nie umiemy nagradzać błahostek. System faworyzuje kino wyraźnie tematyczne, formalnie "poważne", najlepiej odnoszące się do traumy (historycznej, tożsamościowej, rodzinnej). jeżeli komedia, to z podtekstem. jeżeli sensacja, to z komentarzem. Kino gatunkowe jest tolerowane tylko wtedy, gdy udaje Coś Więcej.

"Girl Guide" to grunge w wersji filmowej. Brudne dźwięki, nieczyste kadry, aktorzy-naturszczycy, którzy nie są prowadzeni ku transcendencji, ale dryfują. Można się w tym doszukać podobieństw do "Wrooklyn Zoo", ale Skonieczny używa formy, by przebić się do wnętrza. Machulski zostaje na zewnątrz. Rejestruje. Nie proponuje introspekcji, ale mapuje chaotyczną rzeczywistość – jakby sam szukał języka dla pokolenia, które mówi już zupełnie inaczej niż poprzednie. W tym sensie jego grunge'owość nie jest modą, ale intuicyjnym aktem rozpoznania estetyki danego czasu. I może dlatego ten film był tak niewygodny. Nie tylko dla widzów, ale i dla krytyki. Bo był zbyt obcy, zbyt "amerykański", a zarazem zbyt polski – bo bez stylu. Nie mieścił się w żadnej kategorii, więc został wyrzucony poza nawias.

Grunge w kinie, tak jak w muzyce, oznacza bunt przeciwko wyrafinowaniu, świadome porzucenie wygładzonych form, emocjonalne rozedrganie i brud egzystencjalny. "Girl Guide" to film o młodych, którzy nie mają już punktów odniesienia. Ten brak orientacji oddaje nie tylko historia, ale właśnie forma: narracyjna niespójność, estetyczna niejednorodność, fragmentaryczność.

Czarna owca i Złoty Lew

Nie umiem nie lubić tego filmu. Może dlatego, iż jest jak piosenka, której nikt nie chciał słuchać, ale która wciąż gdzieś gra w tle. Wystarczy się w nią wsłuchać. "Girl Guide" jest filmem próbującym – być może nieudolnie – rozpoznać rzeczywistość, która jeszcze nie miała swojego języka. Ani w kulturze, ani w krytyce.

Słowa Raczka czy Szubrychta ujawniają też coś więcej niż ocenę filmu – pokazują hierarchiczny sposób wartościowania kina. Socjolekt krytyczny, ukształtowany jeszcze w epoce Kina Moralnego Niepokoju, uznawał za wartościowe tylko filmy "poważne", wpisane w narrację narodowej odpowiedzialności. Pojęcia takie jak "ratunek dla kina" czy "niegodne złota" są więc nie tylko opisem jakości filmu, ale też przejawem oczekiwania, iż nagrody mają legitymizować moralny ciężar dzieła. "Girl Guide", ze swoją lekkością i powierzchownością, rozsadzał te ramy.

To właśnie ta błahostka – pozorna, ironiczna, krzykliwa, niedokończona – została uhonorowana na jednym z najbardziej prestiżowych wydarzeń filmowych w Polsce: Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. I to wydarzenie samo w sobie zasługuje na komentarz.



Od 1974 roku Festiwal w Gdyni (pierwotnie w Gdańsku) stanowi barometr kondycji polskiego kina. Nagroda Złotego Lwa, przyznawana przez jury złożone z przedstawicieli środowiska filmowego, była przez dekady nie tylko formą uznania artystycznego, ale i symbolicznym gestem: potwierdzeniem przynależności do kanonu, legitymizacją obecności w narodowym imaginarium kulturowym. Tymczasem w 1995 roku jury pod przewodnictwem Andrzeja Wajdy postanowiło nagrodzić film, który zdawał się być w kontrze do wszystkiego, co z tą nagrodą zwykle się wiązało.

Z perspektywy czasu decyzja ta bywa uznawana za błąd systemowy. Ale być może była to jedyna decyzja odważna, nieoczywista, niereaktywna. Przecież 1995 rok był momentem przejściowym. Kino polskie nie nadążało wówczas za rzeczywistością, młodzi twórcy jeszcze nie dojrzeli, a starsi nie potrafili mówić nowym językiem. "Girl Guide" nie był może najlepszym filmem roku, ale był jednym z niewielu, który próbował rozpoznać ten nowy język, choćby po omacku.

Festiwal w Gdyni przez lata oswajał się z kinem środka, z estetyką nowej powagi, z potrzebą tematyzowania traum i tożsamości. "Girl Guide" – z jego bezczelną popkulturowością, estetyką teledysku, obecnością naturszczyków i brakiem morału – do tego języka nie należał. I nie próbował należeć. Może dlatego stał się czarną owcą. Ale może właśnie takie filmy są prawdziwym testem dla instytucji nagród: czy potrafią docenić ryzyko, błahość, moment nieoczywistości?

Bo ostatecznie festiwale nie powinny tylko odzwierciedlać gustów. Powinny je formować.
Idź do oryginalnego materiału