Taniec dla dwojga: historia, która zaczęła się od kryzysu nadciężeniowego
Bożena Nowak przyjechała do niewielkiego sanatorium w Karpaczu, mając nadzieję, iż pierwszy raz od lat naprawdę odpocznie. Bez pracy, telefonów i zmartwień. ale wakacje rozpoczęły się niespodziewanie – w korytarzu wpadła na nią wystraszona kobieta w białym fartuchu.
– Proszę, pomóżcie! Mężczyźnie obok źle! Wezwać lekarza!
– Jestem lekarzem – odparła błyskawicznie Bożena. – Prowadźcie.
W pokoju na leżu leżał blady mężczyzna. Bożena natychmiast przejęła kontrolę: zmierzyła ciśnienie, rozpoznała przełom nadciśnieniowy i podała leki.
– Wszystko w porządku – powiedziała, gdy wbiegli dyżurny lekarz i pielęgniarka. – Ciśnienie skoczyło, ale nic poważnego. Już podałam, co trzeba.
– Wybaczcie, pracujecie tutaj? – zdziwił się mężczyzna, dochodząc do siebie.
– Nie, odpoczywam. Przynajmniej miałam taki zamiar – uśmiechnęła się Bożena.
Tak poznała Jerzego Kowalskiego – sąsiada z piętra, eleganckiego, z siwymi skroniami, z mądrym spojrzeniem i lekko smutnym uśmiechem.
**Niefortunny romans i wieczór w altanie**
Później Bożena zauważyła, jak przy kolacji obok Jerzego siedzi efektowna blondynka w obcisłej sukience i z miną znudzonej księżniczki. Przy sąsiednim stoliku jedna z kuracjuszek szepnęła:
– Ta młokosa pewnie liczyła na jego pieniądze, ale po co jej staroć z nadciśnieniem? A do tego plotki chodzą, iż już kręci się z zarządcą. No i biedakowi ciśnienie poszło w górę.
Bożena słuchała półuchem. Ona znała takie historie aż za dobrze. Jej własny mąż odszedł kiedyś do młodszej. Po dwudziestu latach małżeństwa ruszył na poszukiwanie „drugiej młodości”, zostawiając ją bez słowa.
Nie stała się zgorzkniała, ale nauczyła się ostrożności. Praca, dzieci, cicha siła woli i zimna krew – to ją uratowało. A teraz, po latach, dzieci podarowały jej wyjazd, żeby wreszcie trochę pożyła dla siebie.
Bożena upodobała sobie altankę w głębi parku. Było tam chłodno, cicho, a liście szeptały nad głową stare opowieści. Siedziała z książką, gdy zajrzał tam Jerzy.
– Mogę się dosiąść? Miejsce jak z bajki.
– Jasne. Tylko pewnie twoja towarzyszka już cię szuka.
– Niech szuka – machnął ręką. – Niech choć trochę energii na mnie zmarnuje.
**Taniec, który odmienił wszystko**
Rozmowa się przeciągnęła. Jerzy okazał się człowiekiem błyskotliwym, z poczuciem humoru i głębią w oczach. Gadaliby pewnie do obiadu, gdyby nie zdecydowali się na spacer nad jeziorem.
– A jak ty, Bożenko, traktujesz taniec? – zapytał onieśmielony.
– Kiedyś bardzo go lubiłam…
– No to chodźmy! Wśród reszty kuracjuszy będziemy wyglądać na młodzików.
Śmiała się. Śmiała się i tańczyła. I dziwiła się, iż tak lekko jej na duszy.
Potem spotykali się codziennie. Czasem dołączała do nich ta blondynka, Kinga. Ale jej najwyraźniej było z nimi nudno. Tematy rozmów ją nie interesowały, a żarty były „zbyt inteligentne”.
**Zazdrość jako zapowiedź finału**
Pewnego dnia Bożena usłyszała awanturę w pokoju obok. Kobiety głos wrzeszczał:
– Ciągle siedzisz z tą starą lekarką! Ja tu nie mam po co robić!
Bożena parsknęła. „Stara” – zabawne. Zwłaszcza w ustach kogoś, komu brakowała zarówno wdzięku, jak i rozumu.
Nazajutrz Kinga wyjechała. Jerzy wreszcie odetchnął z ulgą.
Ale Bożena wciąż nie była pewna: po co jej to wszystko? Czy szuka przyjaźni? Wdzięczności? A może po prostu wygodnie mieć lekarza pod ręką?
Lecz przez te wszystkie dni Jerzy ani razu nie mówił o zdrowiu. Nie prosił o radę.
**Niedziela, czyli dzień rodzinnych odkryć**
W niedzielę przyjechali do Bożeny dzieci. Syn z żoną, córka z maluchami. Urządzili piknik poza terenem sanatorium. Jerzy obserwował z daleka.
Bożena zaprosiła go dołączyć. Przedstawiła go jako sąsiada. Jerzy bez trudu wpasował się w grupę – pomagał przy grillu, śmiał się, słuchał.
Wieczorem, gdy wszyscy rozjechali się do domów, spotkali się przed wejściem.
– Jesteś jakaś smutna. Wszystko w porządku?
– Ot, dzieci odjechały. Zawsze to trochę boli.
– Masz wspaniałe dzieci, Bożenko. Zazdroszczę ci tego. Mój syn i ja… no, było inaczej. Jego matka zginęła w wypadku, gdy miał dziesięć lat. Ja przeżyłem, ona nie. Chłopak mieszkał z dziadkami. Ja zaś próbowałem zapomnieć – najpierw wódka, potem praca. Nie chciałem się więcej żenić. Aż zjawiały się takie Kingi…
– Rozumiem.
– Od pierwszego dnia, gdy cię zobaczyłem, pomyślałem: gdyby moja żona żyła, byłaby taka jak ty.
– Nie wiem… Już za stara jestem, by wierzyć w mężczyzn. Za dużo przeszłam.
– A jednak… Może nie musimy umierać sami?
Gadali do świtu. Dwie dojrzałe, mądre, trochę poturbowane przez życie dusze odnalazły w sobie to, co dawno uznały za stracone.
Gdy nadszedł czas wyjazdu, spakowali walizki razem. Bo wiedzieli – to już nie była tylko przypadkowa znajomość. To był początek. Początek czegoś, co wydawało się niemożliwe.