Film z perspektywy psa
Jest to perspektywa golden retrievera o imieniu Indy, w którego wciela się pies reżysera Bena Leonberga o (a jakże!) imieniu Indy. Nie jest to pies specjalnie trenowany do grania w filmach, a tutaj nie schodzi z ekranu. Wymarzony projekt Leonberga powstawał dwa lata i kosztował zaledwie 750 tys. dolarów, co przy tak brawurowo opowiedzianym horrorze jest imponująco niską kwotą. "Good Boy" wpisuje się w najlepszą tradycję niskobudżetowych filmów grozy, które weszły do kanonu gatunku. Wśród takich są klasyki jak "Halloween", "Piątek, trzynastego", "Teksańska masakra piłą łańcuchową", "Blair Witch Project", a ostatnio "Terrifier". Reklama
"Good Boy" opowiada z pozoru klasyczną historię nawiedzonego domu, do którego wprowadza się nowy właściciel Todd (Shane Jensen). Wcześniej zmarł w nim jego dziadek (Larry Fessenden), którego Todd ogląda teraz na nagraniach VHS. Drewniany dom w środku lasu jest nie mniej upiorny niż taśmy dziadka, które Todd pochłania na przemian z tanimi horrorami klasy B. gwałtownie (film trwa zaledwie 74 minuty) okazuje się, iż domostwo jest obłożone klątwą, ale duchy widzi tylko Indy. Todd cierpi na śmiertelną chorobę płuc, którą wydawało się, iż pokonał w szpitalu. Niestety kaszel się nasila. Widziane przez czworonoga upiory są natomiast coraz bliżej. Czy polują na Todda? Jak Indy może obronić go przed bytami nie z tego świata?
Niezwykłość tej przecież prostej i wielokrotnie opowiedzianej historii opiera się w dużej mierze na jej wizualnej stronie. Większość ujęć jest kręcona z poziomu oczu psa, co pozwala obserwować wszystko z perspektywy czworonoga. Samo to jest już czymś wyjątkowym i intrygującym. Warto wspomnieć, iż Leonberg zrobił zdjęcia sam i sam też film zmontował. Jest do tego współautorem scenariusza (razem z Alexem Cannonem). Ujęcia są przemyślane, zaś scenografia jest zbudowana tak, by pies mógł się po niej swobodnie poruszać. "Good Boy" to pokaz świetnego rzemiosła i inteligencji twórców zmuszonych kręcić za, nomen omen, psie pieniądze. Co więcej, dramaturgia filmu nie jest napędzana dialogami, bo w zasadzie jedynym żywym człowiekiem widzianym na ekranie (z małymi wyjątkami) jest Todd, którego dialogi ograniczają się do rozmowy z psem. Wszystko więc opiera się na... roli Indiego.
Kino narodzone z miłości i pasji
Golden retriever reżysera pokazuje nam całą skalę emocji. Cieszymy się, widząc jego merdający ogon na widok ukochanego pana i boimy się z nim, gdy ucieka przed upiorami. Jak udało się to osiągnąć przy, delikatnie mówiąc, ograniczonej mimice czworonogów? Pies przecież nie zmienia wyrazu pyska i nie był na planie specjalnie tresowany. Zadziałał tzw. efekt Lwa Kuleszowa, o czym sam reżyser w wywiadach mówi. Kuleszow to radziecki reżyser, który w latach 20. XX wieku pokazał, czym jest sensotwórcze działanie montażu. Oglądając zawsze tak samo nieruchomą twarz aktora w różnych ujęciach (z jedzeniem, trumną z ciałem kobiety i radosnym dzieckiem), widzowie przypisywali mu różne emocje. Nie inaczej jest z Indym, w którego pysku odczytujemy cały wachlarz emocji. Od strachu do heroizmu. Cóż, pojęcie "magia kina" powraca w swoim tradycyjnym znaczeniu.
Jest to też film o wielkiej przyjaźni człowieka i psa. Leonberg buduje na ekranie szczerze poruszającą więź między Indym i Toddem dzięki kilku spojrzeń psiaka i gestów jedynego profesjonalnego aktora na ekranie. Może nie jestem obiektywny w ocenie, bo pisząc recenzję, siedzi obok mnie owczarek niemiecki o imieniu Rocky. Każdy właściciel czworonoga jednak wie, czym jest pieska lojalność i bezinteresowna przyjaźń. Kto natomiast tego nie rozumie, niech przygarnie psa albo chociaż obejrzy film "Good Boy", bo jest to świetny horror, ale też kino narodzone z pasji i miłości w swoim pełnym wymiarze.
8/10
"Good Boy", reż. Ben Leonberg, USA 2025, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 31 października 2025 roku.
















