Taką rolę dostał pierwszy raz w życiu. To postać, która generuje silne emocje

swiatseriali.interia.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: INTERIA.PL


"To taki typ roli i postaci, które generują w widzach silne emocje. A emocje to jest dokładnie to, czym aktor się żywi. Dlatego aktorzy cenią sobie takie role i czekają na takie oferty. Z moim wizerunkiem, nigdy nie sądziłem, iż mnie to może spotkać jeszcze parę lat temu" - mówi Interii Maciej Stuhr. Aktor opowiada również o finałowym sezonie "Szadzi", zmianach w polskiej kinematografii oraz odbiorze seriali, aktorstwie i reżyserii.


Sylwia Szostak, Interia: Pracuje pan w polskiej branży od bardzo wielu lat. w tej chwili toczy się dyskusja w środowisku filmowym na temat trajektorii zmian w polskiej kinematografii. W jakim kierunku według pana powinien się rozwijać polski film?
Maciej Stuhr: Po wielu latach bycia w centrum życia filmowego, chwilowo jestem trochę z boku i to na własne życzenie. Wróciłem do zajęcia, od którego zaczynałem swoją karierą, czyli rozśmieszania ludzi. Zapomniałem choćby jak wielką frajdę mi to sprawia. Od roku jeżdżę po Polsce ze swoim autorskim programem stand-up i muszę przyznać, iż to doświadczenie mnie uskrzydliło. Po kilkudziesięciu rolach filmowych i serialowych potrzebowałem oddechu, odpoczynku. Pozwalając sobie na taką przerwę, odetchnąłem też od problemów związanych z branżą filmową. Jednak prędzej czy później z pewnością do niej powrócę. choćby w tej chwili jestem na planie filmowym. jeżeli miałbym skomentować stan polskiego filmu to osobiście tęsknię za polską komedią, czyli takim filmem, na którym cała sala kinowa się serdecznie śmieje. Mamy oczywiście rodzime komedie, ale wydaje mi się, iż taki złoty czas polskich komedii się skończył. Jak miałbym wymienić najlepsze polskie komedie, to musiałbym sięgnąć pamięcią wstecz o dobre 40, 50, czy 60 lat. To jest martwiące zjawisko - brak filmów, na których byśmy się wszyscy świetnie bawili i które byłyby jednocześnie śmieszne, ale też współczesne. Reklama


Czyli aktorstwo na ten moment nie jest dla pana dominującym elementem zawodowej tożsamości?


- Od dziesięciu lat jestem belfrem nie tylko w serialu, ale też w prawdziwym życiu, współpracuję bowiem z Akademią Teatralną i jest to ważna część mojego życia zawodowego. Jest coś takiego, iż w tym fachu aktorskim nie ma nudy, bo często robi się rzeczy bardzo różnorodne, oczywiście rzeczy pokrewne, znajdujące się w orbicie tego, z czym związany jest zawód aktora. Choć akurat stand-up z aktorstwem ma tylko pozornie coś wspólnego. W moim odczuciu to jest zupełnie inny zawód, stanąć przed publicznością na scenie i mówić do nich w swoim imieniu. W takiej sytuacji, o ile kogoś gram, to gram siebie, tworzę postać, iluzję Macieja Stuhra na scenie. jeżeli miałbym to jakoś sklasyfikować, to bym powiedział, iż to jest mój drugi zawód, bo to nie jest aktorstwo, to jest coś zupełnie innego. Temu właśnie poświęciłem cały ostatni rok i takie mam również plany na najbliższy czas. Tak więc dobrze pani trafiła - w tej chwili nie tylko aktorstwo jest zawodem z jakim się utożsamiam.
Jak wygląda rynek filmowy z perspektywy aktora? Jak w pana odczuciu zmieniły się role w serialach? Czy seriale dziś mogą spełniać ambicje zawodowe aktorów i aktorek?
- W przeciągu ostatnich dziesięciu czy dwudziestu lat zmieniło się wszystko tak naprawdę. Zmieniła się w ogóle perspektywa myślenia o zawodzie, kultura pracy aktora. Rynek się niesłychanie przeobraził. Jak zaczynałem, to słowo serial nie kojarzyło się najlepiej. Granie w serialu oznaczało daleko idące artystyczne kompromisy i rzadko można się było tym w towarzystwie pochwalić. Ale to się bardzo zmieniło, ponieważ najwybitniejsi twórcy filmowi się z serialem przeprosili i okazało się, iż właśnie to, iż możemy opowiedzieć historię nie w półtorej godziny, ale w 8 czy więcej odcinków, czy opowiadać ją adekwatnie etapami, to nie jest wstyd. To jest po prostu to, czego dziś widzowie chcą. Możemy te światy pogłębiać, odnaleźć w tym sposobie komunikowania się z widzem fajne i interesujące aspekty dla wszystkich twórców. Konsekwencją dla aktora jest to, iż zostaje z rolą na długo. W moim przypadku to "Szadź" i "Belfer". Te dwa tytuły istnieją w moim życiu od dziesięciu lat. To właśnie te postacie i te tytuły widzowie polubili i chcą dalej te seriale oglądać. I to jest dzisiaj prawdziwą miarą sukcesu. Jak zaczynałem pracę aktora, to bardziej stawiało się na różnorodność, tak aby co roku zaskoczyć widzów czymś nowym, pokazać swój warsztat. W taki sposób myśleliśmy o sukcesie w tym fachu. Dzisiaj adekwatnie miarą sukcesu jest to, iż grasz jako aktor tę samą rolę. Kolejne sezony "Szadzi" powstawały, bo widzowie chcieli ten serial oglądać.
"Szadź" jest dużą częścią pana życia i kariery. Widzowie mogą już oglądać ostatni sezon. Jak pan będzie z perspektywy czasu wspominał doświadczenie wcielenia się w rolę Piotra Wolnickiego?
- Wcielenie się w taką rolę to marzenie każdego aktora. To taki typ roli i postaci, które generują w widzach silne emocje. A emocje to jest dokładnie to, czym aktor się żywi. Dlatego aktorzy cenią sobie takie role i czekają na takie oferty. Z moim wizerunkiem, nigdy nie sądziłem, iż mnie to może spotkać jeszcze parę lat temu. A tutaj się okazało, iż ktoś zaryzykował ten szalony pomysł, żebym się w taką rolę wcielił i starałem się tę szansę jak najlepiej wykorzystać. Ale "Szadź" to dla mnie nie tylko przygoda z rolą zła wcielonego. Nie zapomnę pewnie nigdy tego, iż byłem współreżyserem trzeciego sezonu. To była dla mnie fantastyczna przygoda i wartościowa lekcja. Muszę też powiedzieć, iż z ogromnym szacunkiem i podziwem podchodzę do pracy scenarzystów, którzy potrafili cztery razy wejść do tej samej rzeki i sprawić, żebyśmy uwierzyli w tę historię przez 4 sezony. To po prostu ma ręce i nogi. Czwarta seria dostarczyła mi po raz kolejny bardzo dużych wyzwań od strony aktorskiej i chyba była najtrudniejsza, pod kątem warsztatu aktorskiego. Nasz bohater jest po wypadku, ma problemy z mówieniem, jest w szpitalu psychiatrycznym, co wymusiło na tej roli pewne konkretne sposoby ekspresji, których w życiu jeszcze nie eksplorowałem w żadnej roli.


Czy wcielenie się w tak trudną i wymagającą rolę było wyzwaniem? Czy postać Wolnickiego odcisnęła na panu jakieś piętno?
- Pewnie w moim interesie byłaby odpowiedź, iż ta rola mnie zaorała, bardzo dużo mnie kosztowała. Ale mówiąc to, chyba nie byłbym do końca szczery. Zasadniczo to była przyjemność wcielić się w rolę z tak dużym potencjałem rozbudzania silnych emocji i oddziaływania na widza. Dość gwałtownie odkryłem klucz do tej postaci - im mniej ekspresji, im bardziej normalne było zachowanie mojego bohatera, tym bardziej ta kreacja wydawała się złowieszcza i przerażająca. W związku z tym postawiłem na powściągliwość i może w roli Piotra Wolnickiego nie ma fajerwerków sztuki aktorskiej, ale zdecydowanie rezonuje ona z widzami. Choć potrafię zagłębiać się w psychologiczne meandry postaci, co robię współpracując w teatrze z Krzysztofem Warlikowskim, to tutaj w serialu "Szadź" często kluczem do udanej sceny jest samo spojrzenie, minimalizm, cynizm. Nie mogę powiedzieć, aby ta rola odcisnęła się na mnie jakimś piętnem, ale faktycznie w tym czwartym sezonie miałem technicznie rzeczy trudne do zagrania.
Co było trudne w tym ostatnim sezonie? Co wymagało szczególnego przygotowania?
- Zdecydowanie trudne było balansowanie na granicy zdrowia psychicznego, a także symulowanie problemów z mówieniem, które ma nasz bohater w czwartym sezonie. To nie są rzeczy proste technicznie do zrobienia, tak żeby widz nie pomyślał, iż aktor po prostu się wygłupia lub nieumiejętnie udaje. To bardzo trudne, aby to zagrać przekonująco. Trzeba naprawdę trochę poćwiczyć takie sceny, wcielić się dobrze w rolę. W czwartym sezonie miałem również obszerne fragmenty łacińskich modlitw, które musiałem wygłosić. Te sceny wymagały ode mnie większego przygotowania. Także sposób poruszania się, chodu, mowa ciała w czwartym sezonie była wyzwaniem. Ale aktorzy lubią takie wyzwania.
Miał pan konsultacje z psychologami? Zastanawiam się skąd wiedział pan jak wcielić się w bohatera, który przebywa w szpitalu psychiatrycznym?
- Jestem absolwentem psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, także mam dyplom magistra psychologii. W dużej mierze do tej roli musiałem odświeżyć sobie wiedzę i przypomnieć sobie to, czego się nauczyłem na psychologii. Nie miałem w ramach przygotowania konsultacji na planie, bo nie czułem takiej potrzeby.
Jak wspomina pan łączenia roli aktora i reżysera w okresie trzecim. Jak to jest reżyserować materiał, w którym jest się główną postacią?
- Podczas realizacji trzeciego sezonu mieliśmy zasadę, iż nie będę reżyserował scen, w których gram. Byłem zatem odpowiedzialny za realizację scen i wątków bez mojego udziału. Chociaż były wyjątki - musiałem finalnie zrealizować kilka scen sam ze sobą, co było rzeczywiście trudne do pogodzenia. Podczas realizacji trzeciego sezonu serialu "Szadź" miałem możliwość, po raz pierwszy, nie licząc moich studenckich etiud, uczestniczyć w całym procesie przygotowawczym poprzedzającym wejście na plan. Bo praca reżysera to nie jest tylko praca z aktorami na planie - reżyser podejmuje szereg decyzji takich jak wybór obiektywów, poszukiwanie aktorów do konkretnych ról, zaplanowanie ujęć, konsultacje z operatorem. Takiego pełnego spektrum odpowiedzialności doświadczyłem po raz pierwszy podczas pracy przy serialu "Szadź" i ogromnie mi się to podobało. Poświęciłem się temu adekwatnie bez reszty na te kilka miesięcy i miałem olbrzymią frajdę być na planie też w roli reżysera. Było to dla mnie bardzo ożywcze doświadczenie, wyzwoliło to we mnie zupełnie nowy rodzaj energii.


Wszystkie pana twórcze działania są potem oceniane przez widzów. Mogę sobie wyobrazić, iż jest w to wpisany znaczący stres, niepokój i odpowiedzialność za finalny produkt. Które zajęcie jest dla pana najbardziej stresujące?
- Zdecydowanie moja działalność estradowa wystawiana jest na próbę, na bezpośredni kontakt z publicznością. Dodatkowo rozśmieszanie publiczności, którego się podejmuję jest po prostu zadaniem, które podlega natychmiastowej weryfikacji. Powiesz żart i publiczność albo się śmieje, albo nie śmieje. Nie ma tutaj trzeciej opcji. Więc muszę powiedzieć, iż generuje to w związku z tym ogromną ilość stresu. Przyznam się bez bicia, iż stres jest olbrzymi, zwłaszcza przy premierze, kiedy rzeczywistość weryfikuje przygotowane wystąpienie. Potem co wieczór jest trochę łatwiej, choć stres przez cały czas jest dużo większy choćby niż w teatrze. Film wydaje się prawie bezstresowy w porównaniu ze stand-upem, bo w kinie mamy zawsze możliwość powtórki ujęcia. W filmie błąd wchodzi w kalkulację, co znacząco obniża poziom stresu.
W branży filmowej coraz częściej mówi się o dobrostanie psychicznym twórców, w tym również aktorów. Jak pan, tak po ludzku, radzi sobie z takim stresem?
- Dla mnie to zdecydowanie sport. Nie wiem, jak sobie poradzę na starość, kiedy moje ciało już mi nie pozwoli być tak aktywnym fizycznie jak w tej chwili. Dla mnie aktywność fizyczna to coś co mnie ustawia do pionu. o ile sobie pobiegam, popływam, pójdę na rower, na siłownię, zmęczę to ciało, zresetuje mózg i mięśnie, to wtedy jestem sobą na nowo, a cały stres się rozchodzi. Bez tego rzeczywiście cierpię katusze. Oczywiście też bliscy są fundamentem komfortu psychicznego. Po pierwsze, bardzo pomagają w tym, żeby nie wariować. Choć przyznam, iż chyba nie mają z nami łatwo. Wprowadzamy dużo zamętu naszym stresem i w ogóle specyficznym i nieregularnym trybem życia charakterystycznym dla zawodu aktora. Jesteśmy trudnymi członkami rodziny. I tutaj chciałem podkreślić po prostu wielką rolę i mojej żony i moich dzieci, i koszty, które oni muszą ponosić z racji tego, iż mnie często nie ma, iż nie mogą ogarnąć spraw, które, tak zwana, głowa rodziny powinna ogarnąć. Bez wspaniałych, oddanych ludzi trudno by mi się żyło.
Dziękuję za rozmowę.
Zobacz też: Wraca z ostatnim sezonem. Utrzyma w napięciu od pierwszej minuty!
Idź do oryginalnego materiału