Taipei Project

filmweb.pl 2 dni temu
Zdjęcie: plakat


Dziewczynka rozgląda się z zachwytem, jakby właśnie trafiła do magicznej krainy. Wokół niej niczym w kalejdoskopie wirują elementy krajobrazu wielkiej metropolii: światła i neony, samochody i wieżowce. W otwierającej "Left-Handed Girl" sekwencji pojawiają się choćby kolorowe szkiełka z prawdziwego zabawkowego kalejdoskopu. Już w pierwszych minutach film zagarnia tu dla siebie przestrzeń, w której pozostanie aż do ostatnich minut. To przestrzeń – niczym we "Florida Project" Seana Bakera – rozpięta pomiędzy beztroskim spojrzeniem dziecka a pozbawionym złudzeń punktem widzenia dorosłego, między fantazją a konkretem.

Skojarzenie z Bakerem nie jest przypadkowe, bo reżyserka Shih-Ching Tsou to stała współpracowniczka amerykańskiego twórcy. W 2004 roku wyreżyserowali wspólnie "Take Out", opowieść o chińskim imigrancie, który pracuje jako dostawca w Nowym Jorku. Tsou była też producentką "Gwiazdeczki", "Mandarynki", "The Florida Project" i "Red Rocket". Baker jest zresztą współscenarzystą i montażystą "Left-Handed Girl", solowego reżyserskiego debiutu Tsou. Ale choć w filmie wyraźnie czuć ślady Bakerowskiego DNA, to już sama zmiana otoczenia – z amerykańskiego zaplecza na tajwańską metropolię – robi różnicę.

Zmiana otoczenia jest tu zresztą fabularnym punktem wyjścia. Oto samotna matka Shu-Fen (Janel Tsai) z dwiema córkami, starszą I-Ann (Shih-Yuan Ma) i młodszą I-Jing (Nina Ye), przeprowadzają się z powrotem do Tajpej po kilku latach życia na prowincji. Konfrontacja z wielkomiejskim tyglem będzie słodko-gorzkim doświadczeniem: na każdą otwierającą się możliwość przypada bowiem szereg zatrzaskujących się drzwi lub ślepych zaułków. Wiele mówi już sam kontrast między skalą miejskiego molocha a ciasnotą mieszkanka, w którym przyjdzie mieszkać kobietom. "Na zdjęciu wyglądało na większe", skomentuje któraś, trafnie zapowiadając czyhający za rogiem konflikt między oczekiwaniami a rzeczywistością.

Może to po prostu konflikt człowieka z miastem. Powrót do Tajpej jest dla trójki bohaterek powrotem na łono rodziny: żyją tu rodzice i były mąż Shu-Fen. Ale familijnej idylli nie będzie. Na mężczyznę nie można liczyć: nie dość, iż porzucił bliskich, zostawiając po sobie długi, to leży poważnie chory w szpitalu. Z kolei rodzice bohaterki w równej mierze pomagają, co przeszkadzają: zwłaszcza dziadek, który wpędza młodszą wnuczkę w paranoję, strofując ją za leworęczność i wmawiając, iż używa ona "ręki diabła". Nieustannie zabiegana Shu-Fen i sfrustrowana, gniewna I-Ann choćby nie zauważą, jak negatywnie odbija się to na I-Jing. Niestety: miasto przyciąga swoimi obietnicami, ale narzuca zawrotne tempo, które wystawia na próbę rodzinną wspólnotę. Atomizacja postępuje, matki drą koty z córkami, próbujesz wiązać koniec z końcem, ale jakbyś miała dwie lewe ręce.

Jeśli "Left-Handed Girl" można nazwać symfonią miejską, to jest to zupełnie inna wizja stolicy Tajwanu niż ta, jaką znamy choćby z filmografii Tsaia Ming-Lianga, kinowego poety tajwańskiej metropolii. Tajpej twórcy "Goodbye, Dragon Inn" czy "Dziury" przypomina wyludniony labirynt klatek schodowych i tuneli: włóczęga jego korytarzami to coś na kształt melancholijnej medytacji. Wizja Tsou nie mogłaby być bardziej inna. Jej Tajpej to krzykliwy moloch oglądany z perspektywy pędzącego ulicami skutera, pulsujący kolorami i dźwiękami, filmowany z ręki iPhone’em – jak niegdyś "Mandarynka" Bakera. Przesycone, przepalone zdjęcia zdają się rejestrować "za duży blask" świateł wielkiego miasta, a montaż dodatkowo separuje matkę i córki, przeskakując między toczącymi się równolegle wątkami. Na wdzięczny symbol przebodźcowującej aglomeracji wyrasta zadaszony nocny targ, gdzie toczy się duża część akcji: kraina fastfoodu, betelu i bibelotów – od fluorescencyjnych bransoletek po supergąbki w okazyjnej cenie. To tutaj swój kramik z jedzeniem otwiera Shu-Fen, rozpoczynając nierówny bój z realiami kapitalizmu.

Tym samym z "Left-Handed Girl" wyłania się opowieść o kosztach kulturowej transformacji tajwańskiego społeczeństwa, o cenie przemysłowego turboprzyspieszenia. Na przykładzie kilku pokoleń jednej rodziny Tsou pokazuje kolejne szczeble inicjacji w kapitalizm: babcia dorabia sobie na przemycie, matka tonie w długach, a córka porzuca szkołę i handluje używkami. choćby najmłodsza I-Jing wyrusza dzielnie do lokalnego lombardu, by spróbować wesprzeć domowy budżet. Ten postmodernistyczny kierat komplikuje dodatkowo kulturowy bagaż przednowoczesnego tradycjonalizmu: patriarchowie z ich wychowawczymi przesądami, faworyzowani przez rodziców synowie, szefowie wykorzystujący swoje pracownice.

Reżyserska metoda Tsou polega na wrzuceniu nas w ten miejski wir razem z bohaterkami. Z chaosu szarpanego rytmu i pokawałkowanej struktury z czasem wyłania się jednak misterne studium charakterów. Reżyserka rozsiewa fabularne okruszki mimochodem, nawlekając na nitkę scenariusza kolejne dygresje i stopniowo budując masę krytyczną. Efekt prowadzi do eksplozji w kulminacyjnej, iście Cassavete’owskiej scenie rodzinnej konfrontacji: tyleż wiarygodnej, co niewygodnej.

Co jednak kluczowe, "Left-Handed Girl" nigdy nie osiąga pułapu – czy raczej podłogi – tak zwanego feel-bad-movie. Reżyserka raz zarazem urzeka wyławianymi z miejskiego zgiełku momentami czułości, bliskości czy słodyczy, komediowym timingiem i barwnym pulsem neonów. Autentyzm "Left-Handed Girl" nie polega na monotematycznym czarnowidztwie, tylko na autentycznie szerokiej palecie kolorów i emocji. Prawa ręka zatroskana, lewa ręka beztroska, aż chce się złożyć je do oklasków.
Idź do oryginalnego materiału