Szybka zabawa i do domu – recenzja filmu „Raz, dwa, trzy… wchodzisz do gry”

ostatniatawerna.pl 1 rok temu

Witamy w Salem

Pierwsza minuta to równocześnie ostatnia scena filmu, więc mamy tutaj widoczne zastosowanie zabiegu ukazania nam kawałka zakończenia. Jest to dość znany sposób na rozpoczęcie historii, ale choćby mały fragment potrafi zdradzić za dużo. Marcus (Asa Butterfield) jest prowadzony do radiowozu, gdy w tle słyszymy głos Billie (Natalia Dyer), która wspomina, iż jej rodzina nie znała całej prawdy o mieście Salem. Następnie przenosimy się do faktycznego początku historii, gdzie Jonah (Benjamin Evan Ainsworth), brat Marcusa i Billie, odnajduje w opuszczonej chacie sztylet wykonany z kości. Dość gwałtownie przekonuje się, iż zabranie ostrza to nie był dobry pomysł. W tle przewija się jeszcze historia z czasów polowania na czarownice, która łączy się z wydarzeniami teraźniejszymi.

Początek zapowiadał się dość sztampowo, ale podejrzewałem większe skupienie na samej akcji, budowaniu napięcia, brutalnych scenach czy może rozwinięciu relacji między bohaterami, a aspekt fabularny można było uprościć do minimum, byleby tylko zachował jakiś sens. Niestety postawiono na próbę zbudowania czegoś ambitniejszego, przez dorzucenie wątku miasteczka Salem. W rezultacie dostaliśmy historię pełną dziur oraz na gwałtownie wciśniętych scen zerujących napięcie, a wymienione cechy, na których można było się skupić, nie wypadają lepiej.

Fragment zwiastuna „Raz, dwa, trzy…wchodzisz do gry” od Falcon Films

Bieg do napisów końcowych

Cała akcja jest prowadzona w niezwykle pośpiesznym tempie, jakby sam film chciał się już skończyć. Przez to ucierpiał praktycznie każdy aspekt produkcji. Postaci nie jesteśmy w stanie poznać, dostajemy tylko najbardziej podstawowe informacje i kilka mocnych (a równocześnie dziecinnych) wymian słownych między rodzeństwem. Zanim u widza pojawi się jakiekolwiek zainteresowanie przedstawionymi wydarzeniami, wszystko zostaje podane na złotej tacy z napisem: „O to chodziło”. A brutalnych momentów jest mniej niż kłótni rodzinnych bohaterów nie wspominając o ich jakości. Tak naprawdę tylko jedna scena miała potencjał wzbudzić emocje u widza, ale oczywiście, skończyła się szybciej niż pojedynek Indiany Jonesa z szermierzem.

Widać również lekkie pogubienie i nieudolną próbę naprawy wątku Salem. Co jakiś czas między scenami z teraźniejszości migają retrospekcje dawnych wydarzeń, które bardziej denerwują widza i są mini straszakami, niż wnoszą cokolwiek do całości, ale równie dobrze mógł być to żart zrobiony przez montażystę. Zresztą, on albo dostał bardzo słaby materiał, który musiał sklejać, albo mu się nie chciało, bo o ile film w swojej prędkości próbuje być szybszy niż Max Verstappen, tak sceny mające budować napięcie, nagle wciskają hamulec i zwalniają ogromnie. A iż są wykonane bardzo kiepsko, przez ich oczywistość, to są tylko przerwą na odpoczynek dla wciąż pędzącego seansu.

Świetni aktorzy do złej gry

Widoczną zaletą całości jest obsada. Mimo słabo napisanych postaci aktorzy dają radę odegrać swoje role. Chociaż Butterfield niezależnie od starań nie jest w stanie wzbudzić jakiegokolwiek niepokoju w swojej opętanej formie. Nie pomogła w tym dodatkowo marna i niskobudżetowa charakteryzacja.

Próba upchania tylu rzeczy w 76-minutowym filmie to jak spakowanie do bagażu wszystkiego co potrzebne w ciągu 5 minut. Na miejscu okaże się, iż nie masz większości potrzebnych przedmiotów. Podobnie mamy tutaj, zabrakło podstawowych cech dobrego filmu, nie mówiąc o dobrym horrorze.

Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy sieci kin Cinema City!

Idź do oryginalnego materiału