Anna Pajęcka: Spotykamy się przy okazji wystawy Voices from Ukraine – szczególnej, bo mającej trzy różne odsłony, w Labiryncie, w BWA Wrocław i BWA Zielona Góra. Jesteś współkuratorem tego projektu, od wielu lat zajmujesz się sztuką ukraińską. Jak zmieniła się perspektywa instytucjonalna od wybuchu pełnoskalowej wojny?
Waldemar Tatarczuk: Zmieniła się bardzo. W tym roku mija dwadzieścia lat, odkąd po raz pierwszy pojechałem do Ukrainy. To był rok 2005, po Pomarańczowej Rewolucji. Zaczynał się świetny czas, w sztuce ukraińskiej panował ogromny entuzjazm. Działała już grupa R.E.P., której skład od 2006 roku tworzyły Ksenia Hnylytska, Nikita Kadan, Lesia Khomenko, Volodymyr Kuznetsov, Zhanna Kadyrova i Lada Nakonechna. W 2004 roku w Charkowie powstała galeria-laboratorium SOSka, prowadzona przez Mykolę Ridnyi’ego, Hannę Kriventsovą, Bellę Logachovą i Olenę Polyashchenko; rok później Ridnyi, Kriventsova i Serhii Popov założyli grupę artystyczną SOSka. To również początki aktywności artystycznej Anatoly’a Belova, Yevgenii Belorusets, Alevtiny Kakhidze, Sergiya Petlyuka, Sashy Kurmaza i wielu innych artystek i artystów. To był czas prawdziwej eksplozji energii i zmiany pokoleniowej. Wtedy sztuka ukraińska była napędzana entuzjazmem i, co mnie zawsze fascynowało, samoorganizacją. Młodzi artyści i artystki łączyły się w kolektywy artystyczne i kuratorskie (np. Hudrada), same tworzyły miejsca sztuki i magazyny artystyczne (np. „Prostory”).
Jakoś przed pandemią zacząłem uświadamiać sobie, iż galeria to nie tylko miejsce, gdzie wiesza się prace, ale także przestrzeń spotkania, refleksji, działania na różnych polach. Nie tylko sztuki ale szerzej, wokół niej, wykorzystywania jej jako narzędzia.
Rozwój aktywności w sztuce, zapoczątkowany przez Pomarańczową Rewolucję, trwał i rozprzestrzeniał się przez kolejne lata – we Lwowie powstał kolektyw Open Group, który prowadzi galerię Detenpyla, Petro Ryaska założył w Użhorodzie rezydencję artystyczną Sorry No Rooms Available, lwowska galeria Dzyga zaczęła organizować Tydzień Sztuki Aktualnej, w Charkowie powstało centrum sztuki współczesnej Yermilov Centre, w Odessie – Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które jest organizatorką Biennale Kijowskiego, w Dniprze zawiązało się stowarzyszenie Kultura Medialna, które doprowadziło do powstania nowej instytucji Dnipro Centre for Contemporary Culture. I tak można by wymieniać jeszcze długo. Agresja Rosji w 2014 roku, aneksja Krymu i części Donbasu, zatrzymała ten entuzjazm. Miała ogromny wpływ na zmianę nastrojów społecznych i artystycznych. Natomiast pełnoskalowa inwazja zatrzymała aktywność artystyczną.
Dziś sytuacja jest zupełnie inna – powody są inne, nastrój jest inny – ale znów widzimy nową generację, która jest aktywna na artystycznej scenie Ukrainy, co widać także na naszej nowej wystawie. Artystki takie jak Sana Shahmuradova Tanska czy Kateryna Aliinyk są już obecne w polskim obiegu. Sana współpracuje z galerią Guni Nowik, Katya z Jednostką. Prace Katyi są pokazywane na wystawie Kijowskiego Biennale w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. To młode pokolenie, ale niezwykle aktywne.
Skąd pomysł na wystawę Voices from Ukraine?
W 2022 roku miałem dużo czasu, bo przestałem kierować Labiryntem. Dzięki temu mogłem spędzać go w Ukrainie. Wtedy narodził się pomysł: skoro nie mam własnej galerii, muszę działać inaczej. Skontaktowałem się z instytucjami w Polsce z propozycją współpracy, by wspierać finansowo artystów i artystki, stworzyć internetowe archiwum ukraińskiej sztuki. Tak powstał projekt The Sky Is Open. Voices From Ukraine (theskyisopen.eu). Później rozwijaliśmy go dalej w ramach projektu Secondary Archive – dołączyły kolejne osoby, także dzięki rezydencjom dla osób z pola sztuki z Ukrainy, które Labirynt zaczął organizować na początku 2023 roku.
Jakoś przed pandemią zacząłem uświadamiać sobie, iż galeria to nie tylko miejsce, gdzie wiesza się prace, ale także przestrzeń spotkania, refleksji, działania na różnych polach. Nie tylko sztuki ale szerzej, wokół niej, wykorzystywania jej jako narzędzia. Rozmawiałyśmy o relacjach osób białych z niebiałymi, o zmianach klimatu, prawach człowieka, dostępności, miejscu dla młodych, dla osób LGBTQ+. Rok pandemiczny był rokiem bez ścisłego planu, galeria nastawiła się na reagowanie. Okazało się, iż można tak pracować, choćby w instytucji miejskiej – przynajmniej w Lublinie. Jedyną wystawą zaplanowaną wtedy z większym wyprzedzeniem była realizacja Moniki Sosnowskiej – monumentalna rzeźba Fasada. Zabawne – uważałem, iż instalacja zajmie dwa tygodnie, więc zaplanowałem otwarcie na koniec lutego. Tymczasem wszystko było gotowe dużo wcześniej… i wtedy zaczął się lockdown. Wielka stalowa rzeźba wisiała sama w galerii i byłem jedyną osobą, która mogła ją oglądać. To było dziwne uczucie.
Pamiętam, iż jeden artysta z Ukrainy powiedział: „W czasie wojny, choćby jeżeli malujesz kwiaty, to też malujesz o wojnie”. Nawet, jeżeli praca nie pokazuje przemocy, zniszczeń, działań militarnych, my – jako odbiorcy – patrzymy na nią przez pryzmat wojny. Czasem trudno się od tego uwolnić.
Dzięki temu, iż program wystaw nie był sztywny, mogliśmy reagować elastycznie – tak powstały projekty Jesteśmy ludźmi czy Nigdy nie będziesz szła sama. Okazało się, iż ten brak długoterminowego planowania jest zaletą. Po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie przez cały czas działałyśmy elastycznie. Dzięki temu mogło się pojawić wiele wystaw ukraińskich: Śniły mi się bestie (kuratorki: Halyna Hleba i Kateryna Iakovlenko), To tylko wystawa (w ramach Kijowskiego Biennale w 2023 roku), Repeat After Me Open Group, Step Myszek Miki duetu Andrii Rachynskyi & Daniil Revkovskyi, Lemberg Machine Dany Kaveliny.
Do polskich instytucjach kultury często zaprasza się ukraińskich twórców, ale niemal zawsze do podejmowania tematów wojennych. Mam wrażenie, iż trochę w tym zastygliśmy – w strefie komfortu, w przekonaniu, iż to „ich” wojna, a my tylko obserwujemy. Jak to wygląda w sztukach wizualnych?
Rzeczywiście, w dużej mierze tak – choć nie nazwałbym tego formalnym wymogiem, raczej odruchem instytucji i osób artystycznych. Większość z nich kreuje prace odnoszące się do wojny, bo to ich codzienność. Ale dobrze to ujęłaś – raczej o „kraju, w którym toczy się wojna” niż o wojnie jako takiej. To ważna różnica. Pamiętam, iż jeden artysta z Ukrainy powiedział: „W czasie wojny, choćby jeżeli malujesz kwiaty, to też malujesz o wojnie”. To dużo wyjaśnia. Nawet, jeżeli praca nie pokazuje przemocy, zniszczeń, działań militarnych, my – jako odbiorcy – patrzymy na nią przez pryzmat wojny. Czasem trudno się od tego uwolnić.
Czy w ogóle da się spojrzeć na prace z tego okresu bez kontekstu wojny?
To bardzo trudne, jeżeli znamy kontekst, automatycznie kieruje on naszym odbiorem. Zawsze patrzymy przez filtr doświadczenia, wiedzy, czyjejś narracji. Trudno od tego uciec. Dotyczy to nie tylko prac ukraińskich, ale też dzieł powstałych za granicą, gdy patrzy się poprzez pryzmat ukraińskiej rzeczywistości. Do wystawy, która niedługo odbędzie się w Kijowie, zaprosiłem Przemka Branasa. Pokaże instalację z masek uszytych z liści eukaliptusa. Mnie przywodzą one na myśl maskowanie żołnierzy w lesie, na froncie, choć artysta w ogóle nie myślał o takim kontekście. A więc nie tylko artystki i artyści tworzący w Ukrainie mimowolnie dopuszczają, by wojna przenikała do ich prac. To samo dzieje się po stronie widzów, którzy są zanurzeni w wojennej rzeczywistości. Prace Margarity Polovinko, które pokazywałyśmy na wystawie Secondary Archive. Kobiety na wojnie sprawiają wrażenie wykonanych sepią. Dopiero gdy dowiadujemy się, iż artystka rysowała je własną krwią i zginęła na froncie, zaczynamy patrzeć na nie inaczej, ujawnia się cała ich groza.
Na Voices from Ukraine brak bezpośrednich obrazów przemocy. Gdy oglądałam odsłony wystawy we Wrocławiu i Zielonej Górze, zauważyłam, iż artystki i artyści unikają pokazywania wojny wprost. A jednak ona tam jest – jako tło, echo, filtrowanie doświadczeń. Tutaj, w Lublinie, miałam to wrażenie szczególnie przy obrazach Krystyny Melnyk.
Jej prace mają w sobie ogromną siłę. Zachwycił mnie jej duży półakt pokazany dwa lata temu w Pinchuk Art Centre. Od tamtego czasu śledzę jej twórczość. To była wręcz afirmacja ciała, nie zranionego, ale żywego, pełnego obecności. To było hipnotyzujące. W jej obrazach nie dostrzegam bezpośrednich odniesień do wojny, raczej skupienie na cielesności.
Właśnie to mnie uderzyło – sensualność, kolory, ciała. To bardzo cielesne obrazy.
Tak, i to ważne w kontekście całej wystawy – iż pojawia się przestrzeń dla zmysłowości, dla życia. Dlatego też mamy prace Mykyty Shklariuka, który ucieka od tematów wojennych, do baru, w którym spotykają się geje, do męskiej łaźni. Maluje te sceny z niezwykłą intensywnością.
Ludzie, rośliny i wojna. Alevtina Kakhidze w Galerii Arsenał w Białymstoku
Piotr Kosiewski
Z technicznego punktu widzenia – dlaczego wystawa odbywa się w trzech miastach i akurat w tych instytucjach?
Na początku wymarzyłem sobie coś jak mapę – projekt rozciągający się na całą Polskę. Chciałem, by głosy z Ukrainy były słyszalne w różnych ośrodkach. W praktyce odpowiedziały te instytucje, które były wśród współpracujących w ramach The Sky Is Open.
Pamiętam pierwsze spotkanie z Pavlo Kovachem – odwiedziłem go w jednostce, gdzie był na szkoleniu, krótko po mobilizacji. Powiedziałem, iż mam pomysł, by zaprosić żołnierzy do udziału w wystawie. A on się roześmiał: „Jaka wystawa? Ja tu mam inną robotę”.
Zielona Góra ma swoją specyfikę – tam skutki wojny są widoczne pośrednio: wiele osób z Ukrainy osiedliło się w regionie, miasta się zmieniły, integracja przebiega realnie. We Wrocławiu natomiast silna jest powojenna pamięć przesiedleń – tam projekt rezonuje inaczej. Czy instytucje miały wpływ na ostateczny kształt projektu – wybór artystów, tematów?
Tak, każda z nich wybierała z propozycji, które przygotowałyśmy wspólnie z Daryną Skrynnyk-Myską. Wrocław od początku miał swoją wizję – Landscapes – więc dobierałyśmy artystów i artystki zgodnie z tym planem. We Wrocławiu Marta Gendera, kuratorka wystawy, zaproponowała część nazwisk spoza naszej listy, co zaakceptowałyśmy. Daryna, oprócz współpracy przy całym projekcie, była kuratorką wystawy w Zielonej Górze – Borderlands. W ten sposób powstały trzy wystawy, które łączą się, ale są niezależne. Przypomina to trochę projekt, który robiłem razem z Moniką Szewczyk – Uwaga, granica – dwie niezależne wystawy w różnych miejscach, które razem tworzyły spójną całość.
Mam wrażenie, iż lubelska odsłona jest najbardziej przekrojowa – pokazuje, jak dziś wygląda życie w Ukrainie, ale nie poprzez dokument wojenny, tylko poprzez sztukę codzienności.
Tak – zależało nam, aby pokazać różne konteksty, różne sposoby opowiadania o rzeczywistości wojennej – różne głosy. Są tu prace bardzo bezpośrednie i mocne – jak X-Scapes Yany Kononowej czy wideo Wybuchy w pobliżu muzeum Khimeya i Malashchuka zrealizowane w rozgrabionym przez Rosjan muzeum w Chersoniu, ale również melancholijne pejzaże Natalii Lisovej czy uwodząca śpiewem syren instalacja Nikity Kadana.
I to przejście z ciemnej sali do jasnej – to bardzo mocny gest.
Cieszę się, iż to dostrzegasz, iż to działa. Intuicyjnie czułem, iż tak właśnie musi być: z pierwszej ciemnej, niedoświetlonej sali wchodzimy do drugiej, która oślepia światłem i bielą, i potem, wracając do wyjścia, znowu trafiamy w ciemność. Zależało mi na tym kontraście, aby osoby zwiedzające wystawę poczuły tę różnicę. Nie wiem dlaczego – może dlatego, iż w ukraińskiej rzeczywistości kontrast jest czymś bardzo realnym.
Jak powstawała wystawa?
Praca nad wystawą zaczęła się na początku ubiegłego roku, ale pomysł dojrzewał wcześniej. Kiedy wracałem do Polski z Ukrainy, wszystko tu wydawało mi się błahe. Rzeczy ważne dla mnie wcześniej nagle traciły znaczenie wobec tego, co widziałem w Ukrainie. Jeździłem tam jak najczęściej. Pytano mnie: „Po co przyjeżdżasz?”. A ja nie przyjeżdżałem „na research” w sensie formalnym. Chciałem po prostu być – spotykać ludzi, rozmawiać. A iż to są artyści, kuratorzy, krytyczki – to siłą rzeczy oglądałem dużo sztuki. Przez ostatnie trzy lata widziałem w Ukrainie zdecydowanie więcej wystaw niż w Polsce i na bieżąco zbierałem materiał. W ubiegłym roku dostaliśmy grant z ministerstwa kultury – pojawiły się więc środki na podróże. Dzięki temu zbudowaliśmy sporą bazę: kilkadziesiąt, może około stu artystek i artystów, których naprawdę warto pokazać. Pod koniec roku zaczęliśmy układać listę nazwisk do wystawy. To było trudne – ciągłe rezygnowanie, skreślanie. Niewdzięczny, ale konieczny proces.
Źródło niepokoju. „Być gościem w katastrofie” Tomasza Szerszenia
Mariia Varlygina
Skoro widziałeś tak wiele, powiedz wprost: czy w Ukrainie robi się sztukę głównie o wojnie? Czy pojawiają się też inne tematy?
Zdecydowanie pojawiają się inne tematy. Ale one i tak są zainfekowane wojną, jak wszystko. W 2023 roku spędziłem miesiąc na rezydencji w Karpatach wraz z osobami z Ukrainy. To doświadczenie bardzo mi „przestawiło” myślenie. Wcześniej wpadałem do konkretnego miasta, rozmawiałem, jechałem dalej. Tam przez miesiąc żyliśmy razem. Rozmawialiśmy o wszystkim, żartowaliśmy, śpiewaliśmy, chodziliśmy w góry. Normalne życie. Ale wojna wisi w powietrzu. Wraca nagle: ktoś opowiada zabawną historię i dopowiada, iż jej bohater jest teraz na froncie pod Bahmutem. I już rozmowa zmienia ton.
Byliśmy w górach – względnie bezpiecznie. A i tak po kilku dniach wiele osób czuło wyrzuty sumienia, iż tu jest spokojnie, a przyjaciele w Kijowie czy Charkowie żyją pod alarmami. Mówi się o PTSD u żołnierzy, ale myślę, iż cały kraj będzie miał PTSD. Widzimy to podczas rezydencji w Polsce: artystka czy artysta przyjeżdża, cieszy się, iż nie ma godziny policyjnej ani alarmów – a po trzech, czterech dniach nastrój nagle siada. To się po prostu odkłada w ciele i w głowie. Cały czas śledzą ukraińskie kanały na Telegramie – towarzyszy im to nieustannie. Ja sam czasem czuję się gorzej, będąc tutaj, z daleka, bo w wyobraźni wyolbrzymiam to, co tam się dzieje. A przecież nie jestem Ukraińcem, nie mam tak silnych więzi.
Na wystawie są też prace artystów, których ta wojna dotknęła dosłownie. Choćby Davyd Chychkan, który zginął podczas przygotowań do wystawy.
Miałem się z nim spotkać latem – chyba w lipcu. Był wtedy na krótkiej przepustce z frontu. Przygotowywałem wystawę w Muzeum Narodowym w Kijowie, w ramach której poprosiłem artystów i artystki o nagranie jednominutowych, milczących wideo. Dawid przesłał mi swoje nagranie z okręgu zaporoskiego. Gdy spytałem go, czy pracuje nad czymś nowym, odpowiedział: „Nie, wojuję. Nie mam potrzeby zajmować się sztuką”. Mieliśmy się spotkać w Kijowie, żeby przekazał prace. W ostatniej chwili wezwano go z powrotem. Kilka dni później zginął w wyniku ran odniesionych na froncie. Na wystawę dostaliśmy dwa rysunki, które powstały krótko przed tym, gdy zdecydował się wstąpić do armii. To straszne, ale jednocześnie w tym, co się wydarzyło po jego śmierci, była jakaś niezwykła moc. Jego pogrzeb na Majdanie Niepodległości – centralnym placu Kijowa – stał się manifestacją. Przyszły tłumy ludzi z flagami anarchistycznymi, tęczowymi, feministycznymi. Anarchia na Majdanie, pod ochroną wojska. To było bardzo poruszające – smutne, ale też pełne siły.
Spotkanie w Domu Mamuta. 10. Triennale Młodych w Orońsku „Utrwalanie”
Karolina Plinta
Jak wygląda kooperacja z artystami, którzy są na froncie?
Początkowo było to dla mnie trudne emocjonalnie. Kiedy robiłem wystawę w ramach Kijowskiego Biennale, postanowiłem zaprosić wyłącznie artystki i artystów służących w armii. Po każdej rozmowie musiałem odpocząć. To był ogromny stres, zupełnie inna skala napięcia. Świadomość, iż rozmawiam z osobą, która znajduje się w sytuacji krytycznej, w ciągłym zagrożeniu sprawiała, iż czułem się jakbym im zawracał głowę czymś mało istotnym. Pamiętam pierwsze spotkanie z Pavlo Kovachem – odwiedziłem go w jednostce, gdzie był na szkoleniu, krótko po mobilizacji. Powiedziałem, iż mam pomysł, by zaprosić żołnierzy do udziału w wystawie. A on się roześmiał: „Jaka wystawa? Ja tu mam inną robotę”. To mi uświadomiło, iż oni mają zupełnie inną hierarchię wartości niż artyści w cywilu. Ostatecznie wszyscy się zgodzili na udział. Wystawa była bardzo mocna, pomimo tytułu jaki jej dałem – „To tylko wystawa”. Z Kovachem pracujemy teraz nad jego indywidualną wystawą, która zbudowana będzie na jego doświadczeniu bycia żołnierzem. Pavlo ostatnio bardzo intensywnie pracuje twórczo, znajduje na to czas, pomimo służby wojskowej. To ciekawe, bo wcześniej koncentrował się głównie na pracy w ramach Open Group. Myślę, iż to będzie mocna wystawa.
Często myślę o tym, jak to wygląda w praktyce – w teatrze mamy podobne przypadki. Artystka, która teraz gra monodram w Teatrze Dramatycznym, przyjeżdża do Polski na przepustkę z wojska. Cały harmonogram spektakli jest układany pod jej służbę. To niesamowite uczucie – widzieć na scenie kogoś, kto za kilka dni wróci na front.
To wymaga od osoby kuratorskiej i instytucji dużej uważności. Dzielą nas kilometry i zupełnie inne realia – ktoś jest w okopie, a ja siedzę przed ekranem w Lublinie. Zdarza się, iż kontakt się urywa, bo artysta bierze udział w działaniach bojowych. Może nie chcieć zajmować się czymś, co jest odległe – sztuką – bo jego towarzysze broni stracili życie. Wtedy wystawa, która dla mnie jest najważniejsza, dla niego jest mało istotnym epizodem. Jest to trudne, bo nie zawsze można zaplanować precyzyjnie działania, a z drugiej strony to bardzo ważne, aby pamiętać o tych artystach i artystkach. Oni mają doświadczenia, o których nikt inny nie może opowiedzieć.
Na obecnej wystawie jest kilku artystów z doświadczeniem wojskowym. Pavlo Kovach pokazuje wideo Jestem artystą, powtarza w nim w kółko: „Jestem artystą, jestem artystą, jestem artystą”. To nawiązanie do ludowego przekonania, iż jeżeli coś powtórzysz tysiąc razy, to może stanie się to prawdą. Kiedy z nim rozmawiałem, powiedział: „Nie mówię tego do was. Mówię to do siebie. Muszę sobie to przypominać”. Z kolei Denys Pankratov w miejscach, gdzie jest kwaterowany, tworzy tymczasowe „ekspozycyjki” – tak nazywa mikro-kompozycje z prac przyjaciół-artystów i artystek, które rozmieszcza na ścianach. Zdarza się też, iż tworzy tymczasowe instalacje z zastanych przedmiotów: kredens, przewrócone naczynia, znalezione fotografie. To jego sposób, by zachować kontakt ze światem sztuki, choćby symbolicznie.
Na wystawie mamy też przejmujące i piękne wizualnie wideo Kto by nam poszedł Bohdana Bunchaka – młodego weterana, w którym mierzy się z traumatycznymi przeżyciami. Niezwykle pogodne są natomiast rysunki Yevhena Korshunova. W cyklu Pył leczy artysta portretuje swoich towarzyszy broni opatrując rysunki krótkimi komentarzami. Jego prace są dalekie od heroizacji, pokazują zwykłą codzienność ludzi służących w armii.
Czy wszystkie prace pokazywane teraz na wystawie powstały już po wybuchu wojny?
Tak, to było jedno z podstawowych założeń. Zależało nam na tym, by to były tytułowe „głosy” z obecnej Ukrainy. Wyjątek stanowią tylko prace Antona Saienko – Gryazne to lightboxy z czarno-białymi zdjęciami wykonanymi w obwodzie sumskim, który dziś jest nieustannie ostrzeliwany przez rosyjskie wojska okupacyjne. Są mroczne, jakby zapowiadały katastrofę, która ma niedługo nadejść.
Jak oceniasz różnice między sztuką powstającą w regionach frontowych a tą tworzoną w bezpieczniejszych częściach kraju?
Szczerze mówiąc, nie widzę jakiejś zasadniczej różnicy. W Ukrainie nie ma bezpiecznych miejsc, są tylko bardzo lub nieco mniej zagrożone. Rakiety i drony mogą dotrzeć wszędzie. Oczywiście, iż większe napięcie w życiu codziennym jest blisko linii frontu czy na samym froncie niż na Zachodzie, gdzie życie toczy się w miarę normalnie. Tę względną normalność przerywają ataki wroga, do których dochodzi w każdej części kraju, i pogrzeby cywilnych ofiar oraz żołnierzy, którzy wracają z frontu w czarnych workach. Wszystkich łączy świadomość, iż wszystko może zostać przerwane w każdej chwili. Może właśnie to determinuje artystów i artystki i decyduje o sile ich sztuki.



