Sztuka i okolice: Złoty chłopiec i wrzesień

kulturaupodstaw.pl 3 tygodni temu
Zdjęcie: fot. J. Mójta


Przyznaję, iż z narastającym przerażeniem słucham ryku samolotów lecących nad moim domem i bardzo serio traktuję „plecak ewakuacyjny”, choć podejrzewam, iż na kilka się zda łom i saperka, którą powinno się do niego wrzucić. Ja zresztą musiałabym zmieścić jeszcze do niego zmieścić karmę dla psów, więc raczej tego wszystkiego nie dałabym rady unieść na swoich barkach, chyba potrzebny by był jakiś wózek. Zastanawiam się też coraz częściej, czy w ogóle chciałabym stąd uciekać. Nie wiem. Kiedy sobie to wizualizuję, coś na kształt paraliżu mnie dopada. Strach miesza się ze smutkiem, a to ze sprzeciwem wyrażanym w jakiejś z góry przyjętej niechęci do podejmowania działań ratunkowych. Coraz częściej też myślę, iż mój świat się kończy. Bo władzę przejmują nad nim ci, którzy tej władzy mieć nie powinni, bo ludzie dla mnie ważni, odchodzą. Masowo. I nie chodzi o to, iż wyprowadzają się pod inne adresy, iż zmieniają otoczenie. Chociaż… tak – tak też można określić ich znikanie. Umierają. Na wyścigi. Ludzi bliscy i dalsi. Ci, z którymi się spotykałam i ci, o których tylko czytałam. Wszyscy byli ważni. A odchodzą, jakby uciekali przed jesienią.

Mikołaj Grynberg „Rok w którym nie umarłem”, Agora

Ten felieton miał być o książce. Takiej, która poruszyła mnie pod koniec lata. Trochę o śmierci, ale bardziej o życiu – o życiu, które wygrało ze śmiercią. „Rok, w którym nie umarłem” – taki tytuł. Mikołaj Grynberg opisał w niej swój zawał. I jak to on – wszystko w krótkich rozdziałach, skondensowanych w formie, ale bogatych w treści. Strasznych i śmiesznych jednocześnie. Pamiętnik wychodzenia z choroby, ucieczki z zaświatów, który stał się peanem na cześć życia i miłości. Niewielka książka, o której chce się myśleć i mówić długo.

Dla mnie Grynberg to jeden z najważniejszych autorów polskiej literatury współczesnej. Każda jego rzecz jest dla mnie czasem wielkiego namysłu. Nad światem i nad sobą. Gorzko-ciepłego. Rzadka umiejętność łączenia ognia i wody.

No ale umarł Soyka, umarł Armani, umarł Redford. Soyka zbyt młodo, Armani był już wiekowy, Redford też przeżył swoje, więc niby taka kolej rzeczy – takie jest następstwo upływającego czasu, ale jakoś smutno i boli. Że już. Że koniec. Że więcej nic się z nimi nie zdarzy… Tak, wiem: można dorzucić jeszcze parę nazwisk, sama niedawno tu wymieniałam ich więcej. Ale dlaczego znikają z naszej rzeczywistości latem? Kiedy żyć się chce, bo jest ciepło i pięknie?!

Robert Redford odszedł 16 września. Dzień wcześniej w Utah świeciło słońce, temperatura około 26 stopni Celsjusza, po zmierzchu opadła, powiało chłodem, zaledwie 11 stopni na termometrze. Zasypiał więc w cieple, a potem mogło być mu trochę zimno. Może choćby bardzo, bo starsi ludzie mocniej odczuwają chłód nocy. A on miał już 89 lat. Sporo. Czy te zawirowania pogodowe sprawiły, iż zasnął i się nie obudził, czy po prostu wyłączył się wewnętrzny „akumulator”? Owszem, od dawna żył z daleka od reflektorów i czerwonych dywanów, nie grał, nie reżyserował, wycofał się z zawodowego życia w 2018 roku, ale był. Jakoś był. I trudno sobie wyobrazić Amerykę oraz kino bez niego.

Jak na Facebooku napisał Łukasz Maciejewski, wszyscy go lubili. Może także dlatego, iż prasa brukowa nie miała powodów, by się nim zajmować? choćby kiedy się rozwodził i kiedy drugi raz się żenił, nie towarzyszyły temu żadne skandale. Cicho też było, kiedy umierali jego synowie. Jakimś cudem media szanowały te jego tragedie i pozwalały bez swojej obecności, w otoczeniu tylko rodziny, godzić się mu ze stratami. Zapracował na szacunek wszystkich. I podziw. „Złoty chłopiec” – tak o nim mówiono. Złoty chłopiec złotego czasu kina… Oglądałam go na ekranie od zawsze, bo kiedy się urodziłam, on grał już w filmach.

Ale nie, nie oklejałam pokoju jego zdjęciami, nie wycinałam z gazet wzmianek czy recenzji. Doceniałam. Że tak naturalnie wchodził w każdą rolę, jakby każda była pisana pod niego (może były?). Że równie dobrze leżał na nim frak, jak i strój cowboy’a, iż zawsze w oczach był szelmowski ognik, a jednocześnie nie dało się wątpić w szlachetny charakter granych przez niego postaci. Że nie odcinał kuponów od tych swoich warunków zewnętrznych, od sławy, iż chciał zaryzykować czas, energię, pieniądze na stworzenie jednego z najważniejszych miejsc dla sztuki niezależnej – Sundance. A przecież to było jak prztyk dany w nos machinie, która go stworzyła, która dała mu szansę na odmianę jego własnego losu! Przyznawał, iż film go uratował i opowiadał o swoim mało chwalebnym czasie studenckim, kiedy problemy z alkoholem spowodowały utratę stypendium sportowego na Uniwersytecie Columbia, o aktorstwie, które nadało wreszcie sens jego życiu. Oczywiście, zachłysnął się nagłą sławą, ale gwałtownie ocenił sytuację, tę już gwiazdorską właśnie, i wyplątał się z sideł Hollywood (a może udało mu się nie wplątać się w nie wcale?). Charyzmatyczny, nieprawdopodobnie przystojny, inteligentny i wrażliwy. „Złoty chłopiec”, choć wcale nie „dziecko szczęścia”…

„Złotym chłopcem z Kalifornii” zaczęto go nazywać po roli prawnika w filmie „Boso w parku” Gene’a Saksa w 1967 roku (adaptacja filmowa sztuki Neila Simona „Barefood in the Park” z 1963 roku). Dwa lata później, kiedy zagrał Sundance’a Kida w „Butch Cassidy i Sundance Kid” (reż. George Roy Hill) był już jedną z największych gwiazd Hollywoodu. I pomyśleć, iż przepadł na castingu do „West Side Story” (1961)! Z powodu… piegów i rudych włosów. A przecież te włosy w filmach błyszczały jak złoto.

Robert Redford, fot. Wikipedia

Chronił siebie, chronił swoją rodzinę przed dziennikarzami. Konsekwentnie milczał na osobiste tematy. Dopiero po śmierci drugiego syna, Jamesa, w 2020 roku, zdradził, iż od lat zmagał się z rzadką chorobą autoimmunologiczną atakującą wątrobę. Gdzieś tam przewinęła się też wiadomość o raku skóry, o polio w dzieciństwie, o postępujących problemach ze słuchem i wzrokiem. I to wszystko. Co jeszcze wiemy?

Że druga żona, Sibylle Szaggars, jest malarką i Niemką, iż pobrali się w Hamburgu po dziesięciu latach wspólnego życia. Ona miała wtedy 51 lat, on 72. Oboje zaangażowani byli w aktywizm ekologiczny. O domu pisano chętnie: iż w Utah, iż drewniany, schowany wśród lasów, z ogromnym tarasem, z którego patrzyło się na góry – widok wspaniały. W Utah, które „nie udawało tego, czym nie jest” – jak podkreślał Redford w wywiadach. To było ważne dla niego od początku: natura i naturalność. A Oscary? Czy to nie ironia losu, iż pierwszego dostał nie za aktorskie dokonania, a za debiut reżyserski („Zwyczajni ludzie”) w 1981 roku? Miał tyle wspaniałych ról na koncie, ale Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej nie uważała, iż zasłużył na jej nagrodę – Oscara przyznano mu „za całokształt”, honorowego, w 2002 roku, podczas gdy jego „złoty czas” to były lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Długo czekał…

A teraz kolejny dzień wspominają go media, kolejny dzień portale społecznościowe publikują jego zdjęcia – prywatne i te z filmów. I pewnie jeszcze długo tak będzie. choćby Paul Newman tyle naszego czasu nie zagarnął po swojej śmierci, choć był przecież „z tej samej drużyny” – tych największych. No, ale jego działania charytatywne, niecodzienny model biznesowy wprowadzony w firmie Newman’s Own, a polegający na przekazywaniu wszystkich zysków na cele charytatywne, nie zbudował mu takiego pomnika jak Redfordowi jego Instytut i Festiwal Sundance. Sosy do sałatek to jednak nie to. Redford, też częściej niż Newman, zabierał głos w ważnych sprawach społecznych, słynął z krytycznych ocen mainstreamu.

Ta śmierć jest zwrócona ku życiu, jakby na to nie patrzeć. Nie tylko dlatego, iż legenda zostaje, iż filmy i zdjęcia. I ludzie, którzy będą go jeszcze długo wspominać – jak go kochali, jak się złościli na niego, ile mu zawdzięczają, jak im pomógł. To jest opowieść o życiu, które po sobie zostawia dobro. Ten Instytut, ten Festiwal dał odpór komercjalizacji sztuki, stał się gwałtownie na tyle prestiżowy, iż debiuty, które nagradzał, otwierały ludziom drzwi do kariery – także w Hollywood, choć wchodzili do niego z inną, niż tam obowiązująca, świadomością, inną estetyką i oczekiwaniami, czego najlepszym przykładem jest Quentin Tarantino, enfant terrible „fabryki snów”. Ale nie tylko on, rzecz jasna, bo Sundance to miejsce startowe takich znanych dziś twórców, jak: Kevin Smith, Steven Soderbergh, Paul Thomas Anderson, Darren Aronofsky, Christopher Nolan, Nia DaCosta, Jordan Pele, Barry Jenkins… Z małego przeglądu filmowego Redford uczynił najważniejszy na świecie festiwal kina niezależnego. Pomnik cenniejszy niż ze spiżu i taki, którego żadna zawierucha nie zburzy. Zapisany w historii już po wieki.

I pomyśleć, iż chciał zajmować się malarstwem. W czasach między Columbią a pierwszym małżeństwem, z Lalą Van Wagen. Poznał ją po powrocie z Paryża, gdzie studiował sztukę. Po ślubie zamieszkali w Nowym Jorku, ona zajmowała się historią, aktywizmem i domem, on rozpoczął studia w Instytucie Pratta i odkrył dla siebie aktorstwo. Całe szczęście, możemy powiedzieć, chociaż kto wie, jakimi obrazami świat by obdarzył…

Idź do oryginalnego materiału