Październik – trzeba przyznać – zalał nas wydarzeniami kulturalnymi, jakby wszyscy je przygotowujący specjalnie czekali na studentów w Poznaniu, bo to naturalny sprzymierzeniec wszelkich tu działań. Niby kilka premier zdarzyło się wcześniej, ale to wyglądało jak „bój o palmę pierwszeństwa” w wyścigu otwarcia nowego sezonu – wygrał Teatr Muzyczny, który już 6 września pokazał „Cabaret” w reżyserii Łukasza Brzezińskiego. Byłam – widziałam. Dziś kilka z tego przedstawienia pamiętam, raczej powracam do filmu. Tego sprzed… 53 lat (!). Bob Fosse, reżyser i choreograf, znany wcześniej jako twórca filmowej wersji „Słodkiej Charity” (1969 r.) z Shirley MacLaine w roli głównej (a później głośnego „Całego tego zgiełku”, czyli „All That Jazz” z 1979 roku), wtedy zwrócił się do Lizy Minnelli (Sally Bowles), Michaela Yorka (Brian Roberts) i Joela Grey’a (Mistrz Ceremonii) z propozycją wzięcia udziału w tym właśnie przedsięwzięciu, a oni stworzyli kreacje, które dotąd się kładą cieniem na kolejnych próbach wskrzeszania słynnego musicalu. Nie da się nie porównywać i niestety – w moim odczuciu – wszystkie później podejmowane teatralne wysiłki nie potrafiły przebić adaptacji z 1972 roku. Tak stało się i tym razem. Chociaż, sądząc po opiniach, pierwsze i drugie przedstawienie, z innymi obsadami, różniło się na tyle znacząco, iż można było odnieść wrażenie, iż mieliśmy do czynienia z dwiema odmiennymi realizacjami. Ta, którą ja widziałam (spektakl drugi) okazała się zdumiewająco nijaka – poziom trzymali tylko Patryk Kościcki (Mistrz Ceremonii – momentami bardzo dobry) oraz w duecie Magdalena Szcześniewska (Fräulein Schneider) z Wiesławem Paprzyckim (Herr Schultz). No, ale wiadomo – „Cabaret” jest głosem ważnym w odniesieniu do tego, co widzimy dookoła: odradzających się nacjonalizmów, coraz śmielszych zachowań faszystowskich, wojny, która idąc ze wschodu może nas zagarnąć. Każde ostrzeżenie, każde zwracanie uwagi na pozorne drobiazgi niszczące dotychczasowy porządek życia, jest istotne. Bo zło rozprzestrzenia się po cichu, małymi kroczkami toruje sobie drogę. Trzeba je wyprzedzać i niszczyć w zarodku jak zarazę – inaczej gwałtownie się rozrośnie. Jak pleśń. „Cabaret” to czas Republiki Weimarskiej, rodzącej się III Rzeszy, czas tuż przedwojenny.
Trzy tygodnie później na scenie Teatru Nowego pojawił się „Rejs. Historia” – spektakl sięgający po różne teksty Gombrowicza, skompilowane oraz uzupełnione przez Radosława Stępnia i w jego reżyserii.

„Rejs. Historia”, fot. Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu
Znowu powrót do okresu tuż przedwojennego, kiedy Gombrowicz opuszcza Polskę, ale – co ważniejsze – zestawiony z rokiem 1963, kiedy autor „Ferdydurke” i „Trans–Atlantyku” wraca do Europy, ma swoje przemyślenia na temat tego, co minione i zadaje istotne pytania o naszą kondycję obywatelską, psychiczną, ludzką.
Pytania szczególnie ważne dzisiaj, bo dzisiaj znowu mamy „czas sprawdzianu”. Ukraina, Gaza, Izrael… Ciągle gdzieś wybucha wojna większa i mniejsza skalą terytorialną, ale w każdej z nich giną ludzie, którzy pragną żyć w pokoju, nie szukają konfliktów ani ich nie tworzą.
Sezon więc rozpoczął się poważnie, powiało choćby grozą, choć przecież jeszcze w horrorze nie uczestniczymy bezpośrednio. A potem rozbrzmiały preludia, mazurki, nokturny, polonezy i etiudy za sprawą Chopina i konkursu w Warszawie. Okazało się, iż jego wyniki rozpaliły emocje do czerwoności, powstały różne teorie na temat powiązań jury z laureatami, ale na szczęście większość słuchaczy i widzów mogła po prostu cieszyć się pięknem muzyki i nie zwracać uwagi na wywody różnej maści znawców.
W Poznaniu z kolei jubileusz 150-lecia obchodził Teatr Polski, przygotował choćby z tej okazji barwną i głośną premierę zatytułowaną „Pieścidełko. Teatr Narodowy nad Wartą”, wykorzystując w tytule określenie sformułowane przez prof. Dobrochnę Ratajczakową. Trochę mnie to zaskoczyło, bo sama pamiętam, iż teatr ten drzewiej raczej nazywano „bombonierką” – iż taki śliczny jak ona, ale może faktycznie „pieścidełkiem” też bywał. Tak czy inaczej 150 lat stuknęło. Choć nie był to czas funkcjonowania tej sceny bez jakiejkolwiek przerwy, jak sugerowano w materiałach promocyjnych.
Po latach powrócił w Poznaniu festiwal szczególnie mi bliski: „Konteksty” w Teatrze Animacji. Bliski z racji dawnych kontaktów i relacji, jakie łączyły mnie z twórcą tego wydarzenia, Januszem Ryl-Krystianowskim, co ostatecznie przełożyło się na książkę o nim, wydaną w grudniu 2024 roku przez Wydawnictwo Miejskie Posnania („Z powodu lalek. O Januszu Ryl-Krystianowskim.”). Z tamtego pomysłu pozostała tylko nazwa. Pierwotnie powołany został przede wszystkim po to, by wspierać młodych dramaturgów i reżyserów, pozwolić im doskonalić swe umiejętności i pracować nad tekstami w konfrontacji z rzeczywistymi możliwościami teatru formy; to tu dały się odkryć takie talenty, jak Robert Jarosz („W beczce chowany”) czy Marta Guśniowska („Baśń o Rycerzu bez Konia”). Dziś „Konteksty” są jednym z wielu w Polsce przeglądów teatralnych.

Anna Kochnowicz-Kann „Z powodu lalek. O Januszu Ryl-Krystianowskim (zapiski z pamięci), Wydawnictwo Miejskie Posnania
Te same spektakle można zobaczyć w różnych miastach, na różnych scenach. A ponieważ przeglądy i festiwale lalkarskie się mnożą, więc bez określenia jego jakiegoś specyficznego aspektu, odróżniającego go w tej masie, Poznaniowi będzie trudno budować ciekawy, przyciągający uwagę program w kolejnych edycjach. Może warto wrócić do korzeni? Tamten pomysł wcale się nie zestarzał i nie wyczerpał.
Dla mnie jednak najważniejszym wydarzeniem czasu powakacyjnego było to, co zdarzyło się 25 października: tego dnia zasiadłam w studiu S-4 Telewizji Polskiej w Warszawie, skąd transmitowana była Gala Jubileuszowa TVP Kultury. Dwadzieścia lat jej istnienia uczczono w gronie tych, którzy kanał tworzyli, przy okazji nagradzając, po dziesięcioletniej przerwie, Super Gwarancjami Kultury wybitne postaci z dziedziny filmu, literatury, sztuk wizualnych, teatru i muzyki – postaci rzeczywiście formatu największego: Mariusza Wilczyńskiego, Wiesława Myśliwskiego, Zofię Kulik, Krystynę Jandę i Jerzego Maksymiuka.
TVP Kultura zaczęła nadawać 24 kwietnia 2005 roku o godzinie 17:00. Nikt nie wiedział, co z tego wyniknie, ale we wszystkich była ogromna determinacja i poczucie, iż tworzą coś wyjątkowego i niezwykle ważnego. Pierwszy kanał tematyczny! I do tego poświęcony marginalizowanej kulturze!

materiały TVP Kultura
Przeczuwaliśmy, iż trudno będzie o widzów, sygnał nie docierał do wszystkich miast w Polsce. Po pierwszym tygodniu okazało się, iż ogląda nas kilka ponad osiemset osób. Ale wierzyliśmy, iż jakością oferty (wraz ze wsparciem emisyjnym) widownię powiększymy. I tak się stało, choć przez cały czas to program dla niezbyt szerokiej publiczności; kultura jest elitarna i żadne dyrektywy tego nie zmienią.
Kanał był pomysłem dwóch panów: Jacka Wekslera i Jerzego Kapuścińskiego – ten drugi miał wcześniej sporo sukcesów na swoim koncie jako wiceszef Programu 2 TVP; jego dziełem było chociażby Studio Teatralne Dwójki… Po roku bezpardonowo obu dyrektorów zastąpiono innymi: do 2011 roku Kulturą zawiadywał Krzysztof Koehler. Dobrze, iż podczas jubileuszu o „ojcach” kanału nie zapomniano – byli, mogliśmy powspominać dawne dzieje.
Ja współpracę z TVP Kultura zaczęłam w czerwcu 2005 roku, podczas „Malty”; codziennie przygotowywałam relacje z festiwalu razem z Pawłem Zablem, Darkiem Migdalskim, Mirkiem Banachem, Alicją Gandecką i Katarzyną Janyską, obok mnie stał (lub siedział) Wojciech Majcherek, odpowiedzialny za teatr (dziś wicedyrektor Teatru Telewizji), a przed kamerą występował Łukasz Drewniak. Potem, na początku września, dostałam propozycję, by dołączyć do ekipy, która miała zrealizować transmisję na żywo z teatru w Legnicy – spektakl „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka.

fot. Anna Kochnowicz-Kann
Nikt nie wiedział, jak to zrobić. Owszem, kiedyś były w telewizji spektakle na żywo, choćby z teatrów, a nie ze studia, ale to inne czasy, inny sprzęt, inne możliwości, inna estetyka. Tym, czym teraz dysponowaliśmy, mogliśmy aktorom niemal zajrzeć w oczy. Dziewięć kamer, czasami jedenaście, mobilne, na statywach, jeżdżące, fruwające. I tylko trzy próby przed „występem na żywo”. Wiedzieliśmy, iż jeżeli się nie uda, projekt straci rację bytu, a nas… „nas nie zaproszą już wcale” do czegokolwiek. Kamikadze.
Moja rola? Podobna do roli redaktora muzycznego przy koncertach: ma opisaną partyturę, zna ją na pamięć, wie, w którym momencie jaki instrument dołącza do reszty orkiestry i uprzedza realizatora oraz operatorów z kilkusekundowym wyprzedzeniem o każdej możliwej zmianie, każdym ruchu, każdym ważnym akcencie, kulminacji i finale. Mniej więcej to samo ja robiłam ze scenariuszem teatralnym. Zapis roboczy spektaklu służył do dokładnego opisu tekstu, na to nakładały się ustalenia z prób kamerowych, a potem… trzeba było zdążyć, by niczego wizyjnie nie zgubić, by zmiany kadrów były niczym montaż – w punkt, bez opóźnień, w rytmie, jakiego wymagała snuta historia. Udało się. Nie tylko nie polegliśmy w Legnicy, ale wygraliśmy i „Dwa Teatry” w Sopocie, i Międzynarodowy Festiwal Twórczości Telewizyjnej Prix Visionica we Wrocławiu w 2007 roku (przewodniczącą jury była wówczas Agnieszka Holland, a w konkursie pokazywano produkcje z 27 krajów). W połowie listopada otrzymaliśmy propozycję realizacji kolejnego spektaklu, tym razem „Słomkowego kapelusza” w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Reżyserował Piotr Cieplak i życzył sobie, aby w introdukcji w zbliżeniach pokazać zmiany kostiumów na scenie.

fot. Anna Kochnowicz-Kann
Problemem było to, iż odbywały się one w tempie zawrotnym: cięcia musiały się zdarzyć mniej więcej co dwie sekundy. Daliśmy radę. Niecałe dwa tygodnie później z Poznania prowadziłam redakcyjnie całodzienny program publicystyczny „Korzenie kultury”, a 13 grudnia znowu zasiadłam w wozie z nosem w scenariuszu teatralnym, bo udało się nakłonić (jak, nie wiem) Krzysztofa Warlikowskiego do pokazania „na żywo” jego „Poskromienia złośnicy” z Teatru Dramatycznego w Warszawie.
Musiał być zadowolony, skoro później jeszcze parę razy współpracowaliśmy przy jego spektaklach, pokazywanych w taki właśnie sposób.
I tak to się toczyło. Dopóki można było. Udało mi się zrobić blisko czterdzieści przedstawień, kilka „Niedziel z…”, parę filmów dokumentalnych i reportaży, trochę relacji festiwalowych, kilka nagród wpisać do CV.
Dla mnie praca dla TVP Kultura była spełnieniem marzeń: dawała mi szansę zajmowania się wyłącznie tym, co mnie interesowało naprawdę i czemu spokojnie mogłam oddać serce. Ten jubileusz, ta Gala, to spotkanie po latach, stało się więc taką… „kropką nad i”, symbolicznym zamknięciem wielkiego rozdziału. W poczuciu, iż to miało sens, iż jakoś ktoś zapamiętał tę moją pracę i docenił ją chociażby przysyłając zaproszenie, a potem witając w drzwiach jak starego znajomego. Tak, takie relacje są ważne. Ważniejsze od nagród i odznaczeń. To ślad w pamięci. Liczy się najbardziej.






![Stary szpital jak z horroru! [WIDEO, ZDJĘCIA]](https://www.eostroleka.pl/luba/dane/pliki/zdjecia/2025/collage_-_2025-10-29t152519550.jpg)










