W 1826 roku, korzystając z camera obscura, Joseph Nicéphore Niépce zapisał światłem pierwszy obraz – „Widok z okna w Le Gras”. Bardzo niedoskonały, rozmyty, raczej jak powidok snu niż rzeczywistości, wymagający kilku godzin (może i kilkunastu – różne krążą o tym opowieści) żmudnego utrzymywania kamery i obiektu w stanie nieporuszonym, więc raczej sądzono, iż technika ta – jeżeli już – przysłuży się wyłącznie tworzeniu reprodukcji dzieł sztuki, ewentualnie „obrazków” architektury czy przyrody, niemniej przyjmuje się, iż właśnie wtedy narodziła się fotografia; inni jej początek przesuwają o trzynaście lat później, kiedy dagerotypia stała się dostępna już komercyjnie. Jej powstanie to efekt połączenia sił i doświadczeń wspomnianego Niépce’a oraz Louisa Jacques’a Daguerre’a. Początkowo święciła triumfy jako sposób na niemalarskie portretowanie ludzi; jakość tak powstających artefaktów zaczęła – nie bez racji – budzić obawy, iż malarstwo realistyczne utraci swój sens.
fot. A. Kochnowicz-Kann
Dagerotypia jednak nie odesłała do lamusa pędzla i sztalugi, choć faktycznie ograniczyła zapotrzebowanie na niektóre tematy. Któryś z malarzy uspokajał, iż ponieważ w żaden sposób nie pochlebia portretowanym, więc tradycyjnego portretu nie zastąpi; nie każdy człowiek przecież chce po sobie pozostawić podobiznę lustrzaną, bez upiększeń… Na pewno jednak dagerotypia otworzyła nowe myślenie o sztuce – myślenie, w którym nie chodziło o wierne kopiowanie rzeczywistości i w którym „fotograficzna wierność” czy szczegółowość nie była już miarą talentu. Przestało chodzić o to, by „koń był jak żywy”.
Co prawda impresjonizm to lata siedemdziesiąte XIX wieku, a dagerotypia swoją karierę w Europie zakończyła dwadzieścia lat wcześniej, ale pewnych procesów nie dało się już zatrzymać. „Malowanie światłem” na metalowych płytach rozbudziło wyobraźnię i powszechniejsze myślenie o strukturze światła, o procesach widzenia, o optyce. Bez nich rozedrgane pejzaże, bez uwidocznionych konturów i detali, za to skupiające się na przejrzystości powietrza i wrażeniowości, nie miałyby szansy się pojawić. Przynajmniej nie wtedy. Wszystko działa na zasadzie sprzężeń zwrotnych, powiązań, logicznego wyprowadzania jednych zdarzeń z drugich. Malarstwo nie umarło. Malarstwo się zmieniło. Rozwinęło. I bardzo dobrze.
Do 18 czerwca w poznańskim Starym Browarze, w Słodowni, można było uczestniczyć w jubileuszu 50-lecia pracy artystycznej jednego z najwybitniejszych polskich plakacistów, Grzegorza Marszałka. 50 lat! Szmat czasu… Ileż nowości się pojawiło w sztuce, i to nie tylko z powodu rozwoju technologii! Świat się zmieniał i często twórcy zmieniali własny sposób opowiadania o świecie, ale ci najwięksi, choć angażowali się w dyskusję o nim, to jednak sposób artykulacji (nawet przy wykorzystaniu nowych narzędzi), swoje „pismo” pozostawiali niezmienne, dzięki czemu nie sposób ich pomylić z kimś innym, są rozpoznawalni od pierwszej zauważonej kreski. Jak Grzegorz Marszałek. Niezależnie od tego, czy zajmuje się plakatem, ilustracją czy rysunkiem, jego „język” jest taki sam, charakterystyczny.
fot. A. Kochnowicz-Kann
Znamy się z Grzegorzem blisko 30 lat, przegadaliśmy wiele godzin. Zasiedział się w Poznaniu. adekwatnie pod Poznaniem. Może dlatego stąd nie uciekł? Bo ma tam ciszę i spokój potrzebny? Uciekał zawsze tylko na chwilę – na wakacje, najczęściej do Francji, na jej południe. Jak wcześniej inni wielcy, choć nie dlatego i nie z powodu tamtejszego błękitu nieba czy wyrazistości kolorów. On, góral spod Żywca, czego szukał we Francji? A czego na nizinie wielkopolskiej? Pewnie dystansu. Bo z oddalenia lepiej widać wszystko.
Miał szczęście studiować u Waldemara Świerzego, należał do tych, którzy w sztuce plakatu dokonali rzeczy wielkich. Miał szczęście uczyć potem w swojej autorskiej Pracowni Plakatu na rodzimej PWSSP, przekształconej po latach w Akademię Sztuk Pięknych, a w końcu w Uniwersytet Artystyczny. Uczy nadal.
Najważniejsze jednak, iż artystycznie dojrzewał w czasach najlepszych dla plakatu, w czasach „polskiej szkoły”, sam zasilając jej drugie pokolenie. Nikt wtedy nie wyobrażał sobie, by jakiegoś wydarzenia nie miał anonsować poster. Czym był? Recenzją, syntezą, znakiem, autorską interpretacją tego, co reprezentował, grafiką użytkową i samodzielnym dziełem sztuki. Bo mógł funkcjonować niezależnie. Zaspokajał potrzeby estetyczne, prowokował dyskusję, uruchamiał myśli. Bywał intelektualną szpilą. Komunikował. Bywało, iż wielopiętrowo mnożył metafory. Wisiał w salonie lub na płocie. Był elitarny i uliczny…
A potem nastała moda na plakaty wykorzystujące zdjęcia, przede wszystkim w filmie. To chyba zaczęło się w kinematografii amerykańskiej – tej, która zawsze przeznaczała największe pieniądze na promocję. Uznano, iż filmy trafiające na rynek europejski mają być reklamowane w sposób ujednolicony, określonym kadrem. Skończyła się era, kiedy każdy kraj dystrybuował je „po swojemu”, a plakaty wykonywali wielcy artyści.
fot. A. Kochnowicz-Kann
Grzegorz takich prac ma wiele na koncie. Ja najbardziej lubię plakaty do filmu Francesco Rosiego „Chrystus zatrzymała się w Eboli”, Pasquale Squitieriego „Corleone” i „Blues Brothers” Johna Landisa. Na szczęście teatry pozostały wierne oryginalnej sztuce, więc plakatów z podpisem Marszałka jest sporo.
Jeśli fotografia coś zabiła, to właśnie plakat filmowy, choć w tym morderstwie jest jakaś logika, kompatybilność materii. Fotograficy teraz martwią się, co zrobi z ich sztuką sztuczna inteligencja… Pewnie coś zrobi. Bo każde „nowe” ma wpływ na „stare”, to oczywiste. prawdopodobnie doskonałość, do której fotografia dążyła, przestanie być sprawą najważniejszą, bo to jej brak nadaje „człowieczy” rys pracy, a stempelek „hand made” zacznie mieć coraz większe znaczenie. Dyskusja dopiero przed nami. Na razie zdjęcia sztucznej inteligencji bawią lub traktuje się je jak fake newsy, próbując odnajdywać czytelne wyróżniki i sposoby sterowania algorytmami.
A tymczasem ja sobie po cichutku tęsknię za tymi minionymi czasami, kiedy plakat nie wisiał wyłącznie w galerii czy muzeum, kiedy potykaliśmy się o niego na ulicy. I cieszę się, iż parę prac Jubilata znalazło miejsce na ścianach w moim domu. I iż uparł się na Poznań, nigdy go nie opuścił, choć niemal wszyscy wielcy z tego miasta wyjechali (i wyjeżdżają). Dziwnym trafem jakoś sztuka do murów grodu nad Wartą się nie przykleja. Ale Grzegorz trwa i mogę umówić się z nim na kawę. I jakoś przez to jest łatwiej…