Krajobraz jak z obrazów Chełmońskiego, dziewczyna nożyczkami wyczarowuje z papieru świat, co chwila do niego ucieka, kompletnie nie nadaje się do życia na wsi, zresztą w którymś momencie choćby wprost stwierdza: „ja tam w polu robić nie będę!”. Uduchowiona, „inna” i – jak się wydaje – o nieco odmiennych zasadach moralnych niż reszta okolicznej społeczności. Nie z tego świata, rzec by się chciało, wolna w każdym tego słowa znaczeniu. I właśnie ją Wójtowa z Wójtem postanawiają wyswatać z Maciejem Boryną, pierwszym gospodarzem we wsi, najbogatszym, ale w podeszłym już wieku, z wnukami, wdowcem od paru miesięcy. Dzieli ich kilkadziesiąt lat, dziewczyny jednak nikt nie pyta o zdanie; Matka uważa, iż szczęście to „zapis” zabezpieczający sporym kawałkiem ziemi przyszłość córki. A córka, w tym samym czasie, nie zważając na fakt, iż syn Boryny, Antek, ma żonę i dzieci, nie odtrąca jego zalotów i spotyka się z nim w ustronnym miejscu. Dziewczyna jest piękna. Najpiękniejsza we wsi. Każdy mężczyzna wodzi za nią wzrokiem, każdy chciałby ją mieć na wyłączność dla siebie. Co z tego wyniknie, nietrudno przewidzieć, choćby nie znając powieści: wzgardzone uczucia, zazdrość, zawiść zawsze prowadzą do tego samego – dziś nazwalibyśmy to hejtem, zaszczuciem. I tak się stało.
Plakat filmowy „Chłopi”
Z „Chłopów” Reymonta w filmie Welchmanów pozostał wątek erotyczno-społeczny. Nie ma rozległego pejzażu polskiej wsi końca XIX wieku, nie ma socjologicznej analizy. Trudno się dziwić: jeżeli film ma interesować współczesnych widzów, musi skupić się na tym, co i dziś aktualne, a ludzkie emocje są niezmienne niezależnie od miejsca i czasu: czy to wieś, czy to miasto, czy połowa tysiąclecia, czy jego koniec, czy wreszcie tysiąclecie nowe, miłość, gniew, nienawiść są takie same, różnie tylko „opakowane”. Dostaliśmy więc opowieść z jednej strony o kobiecie niezależnej, pożądanej, wykorzystanej, upokorzonej, wykluczonej, z drugiej – o mechanizmach kompensujących własne niedostatki „sędziów” i „moralistów”, o filozofii „osobności”, o psychologii tłumu.
I taka adaptacja powieści Reymonta nie jest złym pomysłem. Nie miałoby żadnego sensu powtarzanie w 2023 roku tego, co zrobił Jan Rybkowski w serialu pięćdziesiąt jeden lat wcześniej. Ale czy zabieg animacji nadał jej jakiś szczególny rys?
Długo nad tym się zastanawiałam, długo myślałam, dlaczego nie mogę przestać żałować, iż nie widzę „żywych” aktorów, na przykład Mirosława Baki jako Boryny; jego emocje w procesie malarskim zostały komiksowo uproszczone, zniknęły niuanse, które z całą pewnością były widoczne w pierwszym etapie pracy, kiedy całość była rejestrowana kamerą, a które dodawały dramatyzmu tej postaci. I nie wydaje mi się, aby pasja wycinankowa Jagny uzasadniała zanimowanie filmu, „pojechanie” Chełmońskim i innymi malarzami zakochanymi w wiejskich krajobrazach. Uzyskany efekt (przypominający raczej kolorowane fotografie) nie nadaje też bardziej uniwersalnej wymowy tej opowieści. Zachwyca, oczywiście, wydobywa „wow!” w podziwie nad benedyktyńską pracą około stu malarzy, ale razem to mi się nie skleja, nie widzę jedności myśli i użytych środków artystycznego wyrazu. Słabo wzajemnie się uzasadniają. Co cała ta historia zyskała? A co by straciła, gdyby czasochłonny etap animowania pominąć? Ano nic. Sztuka dla sztuki. Może choćby osłabiła przekaz, na którym – jak sądzę – autorom zależało…
Welchmanowie po raz pierwszy podobny sposób opowiadania zastosowali w filmie „Twój Vincent” (2017), nominowanym do Oscara w 2018 roku. Jak zwrócił uwagę Tomasz Raczek, pomysł był tam idealnie wpisany w narrację: świat Van Gogha widziany malarsko – tak, jak on sam go postrzegał. Choć Oscara autorzy nie dostali, sukces filmu był wielki, a plastyczne walory nie podlegały dyskusji. Malarstwo artysty wynikało niejako z jego psychofizjologii, a nie chęci znalezienia nowego sposobu twórczej ekspresji: Van Gogh malował jak czuł, jak widział. W filmie wszystko uzasadniało się wzajemnie, dwuwektorowo: postrzeganie i życie, co znalazło egzemplifikację w adekwatnej formie. „Twój Vincent” długo więc pozostawał w mojej pamięci, „Chłopi” po kilku dniach zniknęli niemal zupełnie. Śliczna buzia Jagusi, równie piękna Hanka, mroczny Antek, tragiczny Boryna, trzy sceny reżysersko dobrze poprowadzone: wesele, szalony taniec Jagny z Antkiem, walka o las… Trochę mało. Nie ma o czym dyskutować, poza sensem wyboru środków. Ale – niewątpliwie – można interesująco wesprzeć się tym filmem na lekcjach polskiego.
Zapewniam, nie zajmowałabym się tu „Chłopami”, gdyby nie fakt, iż reprezentują naszą kinematografię w walce o Oscara. Ktoś, kto o tym zadecydował (tak, wiem: komisja), ciągle chyba nie pojął, iż w tego typu konkursach bierze się pod uwagę nie tylko czynniki stricte artystyczne. Mało tego, na ogół są one mniej ważne od tematu podejmowanego w filmach, czyli istotne jest, na ile wpisują się w aktualnie toczoną rozmowę o współczesnym świecie. Oczywiście, można o nim opowiadać poprzez historię – tak, jak to zrobił Scorsese w „Czasie krwawego księżyca”. Ale jeżeli ma się w Polsce na stole dwa filmy: „Chłopów” i „Zieloną granicę”, i się ten drugi odrzuca – a on nie dość, iż dobry, to jeszcze porusza niezwykle dziś istotny problem migracji – to znaczy, iż nie zrozumiało się idei konkursów, nie odrobiło lekcji polegającej chociażby na tym, by przeanalizować wygrywające wcześniej obrazy. Tak, „Chłopi” na pewno zachwycą, Welchmanowie może wypłyną na szersze wody, może dostaną intratne zlecenia (oczywiście pod warunkiem, iż znajdą się wystarczająco duże pieniądze na promocję ich filmu, lobbing itd.)., ale to „Zielona granica” wpisuje się w dyskusję, która dziś toczy się wszędzie, zwłaszcza w obliczu wojen i konfliktów za naszą wschodnią granicą, w Strefie Gazy i wrzenia na Tajwanie, a nazwisko Agnieszki Holland od lat pozostaje rekomendacją samą w sobie, bo mocno osadzona jest jako reżyserka w świecie zachodnim.
Plakat filmowy „Zielona granica”
Więc nie – nie wierzę w oscarowy sukces animowanej produkcji. Opowieść o wiejskiej dziewczynie raczej nie zatrzyma uwagi na dłużej, mimo spodziewanego uznania dla malarskiego rozmachu. Artyzm to za mało. Artyzm musi czemuś służyć, być uzasadniony. Może dwa, trzy lata wcześniej byłoby inaczej… Dziś jednak ziemia płonie i chcemy zrozumieć, dlaczego oraz jak ocalić własne człowieczeństwo w obliczu katastrofy humanitarnej.
Są filmy piękne i są filmy istotne. „Chłopi” są piękni i może w innych czasach choćby ich istotność dałoby się całkiem łatwo wykazać, bo analogie, bo hejt i szczucie to przecież też współczesna rzeczywistość. Ale wobec ogromu tragedii – iż powtórzę – jakiej doświadczają dziś ludzie w różnych stronach świata, tych wojen, zbrodni, eksterminacji, tego wszystkiego, czego jesteśmy świadkami i o czym codziennie donoszą media, ten obraz nie może być niczym innym niż estetyczną perełką, „belle arte” – dowodem wielkich talentów wielu ludzi, którzy zostali zaangażowani w tę produkcję. Owszem, był taki przypadek, kiedy film po prostu piękny, zrobiony w konwencji kina niemego, otrzymał pięć Oscarów, w tym dla najlepszego filmu – „Artysta” Michela Hazanaviciusa w 2012 roku, ale dzisiaj to chyba sytuacja nie do powtórzenia. „Chyba”, bo jednak mam maleńką nadzieję, iż się mylę.