Sztuka i okolice: Raniewska wróciła na zawsze

kulturaupodstaw.pl 9 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. M. Zakrzewski


W tym 2013 roku kilka osób też wiedziało, iż w tym samym czasie pracowała nad swoją autobiografią, więc wybór dramatu absolutnie nie był przypadkowy; sama mówiła, iż wraca do Poznania niczym Raniewska, by sprawdzić, co zostało z jej teatru, z jej przeszłości – po przeczytaniu „Dziewczyny z Kamienia” (wydana w 2015 roku) jasne się stało, iż to sprawdzanie sięgało głębiej, iż było nie tylko artystycznym rozliczeniem, ale i osobistym, prywatnym.

Pamiętają Państwo tę scenę, kiedy Raniewska otwiera szafę w dziecięcym pokoju? Z wnętrza wydobywa się magiczna jasność, pojawia się muzyka, a nasza bohaterka wyjmuje swoje stare – jakimś cudem ocalałe – zabawki, maleńki czepek… przymierza, przytula, odpływa we wspomnienia. Przestaje być istotny sad, z którego powodu wróciła, przestaje być istotny dom i ludzie z nim związani – jest tylko ta szczęśliwa przeszłość, ten czas nagle zatrzymany, ten powrót do beztroski, do marzeń, które miały się przecież spełnić, a się nie spełniły…

fot. archiwum Teatru Nowego im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Z Kamienia, miejsca dzieciństwa Cywińskiej, został rozdeptany trawnik, resztki cegieł po rozebranym i rozgrabionym domu, zagubiona w chwastach tablica nagrobna z nazwiskami dziadka i ojca, cukiernica z amorkami (pierwszy mąż, Jerzy Adamski, utrącił jej kulkową nóżkę), słoik Stryja (ożenił się z matką Izabelli po tragicznej śmierci ojca, ale nie pozwolił nigdy nazywać siebie „tatą”), w którym – jak relikwie – przechowywał akta związane z posiadłością, łącznie z tymi o nacjonalizacji majątku, i jego teczka z systematycznie uzupełnianymi planami zagospodarowania ogrodu.

Oraz kilkadziesiąt zdjęć: starych i nowszych, zrobionych przez Janusza Michałowskiego (drugiego męża) podczas jedynej po wojnie wizyty, którą Cywińska odbyła z siostrą Renią i jej mężem. No i pamięć. W tej pamięci zakopywała się między próbami Czechowa.

Bluszcz, który porastał scenę, był nie tylko symbolem przemijania, zapomnienia, zaniedbania, ale i reminiscencją tej dawnej wizyty. Do Kamienia nigdy więcej nie pojechała. Nie dlatego, iż nie mogła – po prostu nie chciała. Zamknęła te drzwi. Raniewska też w końcu musiała zamknąć swoje: by żyć dalej, należało spakować walizki i pójść własną drogą w świat, wziąć – jak talizman – może lalkę, może cukiernicę, by nie zagubić historii, ale nie można było w niej tkwić, bo to oznaczało uczynić z niej kulę u nogi, a życie się zmieniało i trzeba było z nim się konfrontować, podejmować ryzyko wygranej lub przegranej.

fot. archiwum Teatru Nowego im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Pewnie dlatego przez dwadzieścia cztery lata Cywińska nie wracała do poznańskiego teatru, aż do momentu, kiedy uznała, iż te wspomnienia są jej potrzebne, by je uporządkować, zamknąć jak rozdział książki. Stąd ta Raniewska, ten Czechow, ten „Wiśniowy sad”…

Poznań pojawiał się w jej historii jak piosenka, której nie da się zapomnieć. Jakiś przypadek łączył ją z nim. Wbrew planom, choćby chyba wbrew woli.

Po wojnie zamieszkała z rodzicami i siostrą w Puszczykówku, czyli pod Poznaniem. Do szkoły w pobliskim Puszczykowie chodziła kilka kilometrów przez las, jak wspominała. Potem na drodze pojawił się Szczecin, ale ona za chwilę wróciła nad Wartę, bo dostała się na etnografię, którą ostatecznie ukończyła w stolicy. W Warszawie postanowiła zmienić zawód: zostać reżyserem (wtedy jeszcze reżyserek nie było). Przez kilka lat na PWST udowadniała, głównie swojemu dziekanowi, Bohdanowi Korzeniewskiemu, iż się do tego nadaje. A potem, w 1969 roku, Jerzy Koenig, jeden z najważniejszych podówczas polskich krytyków teatralnych, zaliczył ją do grona „młodych zdolnych”. Jako jedyną kobietę. Obok niej wymienił Jerzego Grzegorzewskiego, Romana Kordzińskiego, Helmuta Kajzara, Macieja Prusa… To oni zmieniali oblicze teatru.

fot. archiwum Teatru Nowego im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Tak, Wielkopolska była jej wyraźnie pisana… W marcu 1968 roku na małej scenie Teatru Polskiego w Poznaniu przyszło jej robić swoje pierwsze w tym mieście przedstawienie – „Wkrótce nadejdą bracia” Janusza Krasińskiego, z aktorami – jak po latach wyznawała – najlepszymi, z jakimi mogła wtedy pracować: Kają Nogajówną i Marianem Pogaszem. Prosto z jednej z prób trafiła na przesłuchanie na Kochanowskiego (nie pierwszy raz – wcześniej zatrzymano ją w czerwcu 1953), bo była na słynnych „Dziadach” w Warszawie i „nieroztropnie” o tym opowiadała, a z Kochanowskiego przewieziono ją na Młyńską i zostawiono w celi na dwie noce.

Po czterech dniach wróciła do pracy, jakiś czas później wyreżyserowała na tej samej scenie kolejną sztukę, „Don Karlosa” Fryderyka Schillera, która – jak sama to nazwała – stała się początkiem jej „teatru politycznej aluzji” („Dziewczyna z Kamienia”, Agora 2015, s. 246).

W Poznaniu została dwa lata, a potem przeniosła się do Kalisza – po raz pierwszy, właśnie tam, realizowała marzenie o własnym zespole, własnym teatrze, organizowała festiwal sztuki aktorskiej, jedyny tego typu w kraju. Po trzech latach znowu znalazła się w Poznaniu: w 1973 roku, kiedy scena, na której robiła Krasińskiego, stała się samodzielnym teatrem – Teatrem Nowym – została jego dyrektorem naczelnym i artystycznym. Była nim do 1989 roku; powstał nowy rząd, powstała nowa Polska, przyjęła tekę ministra kultury od Tadeusza Mazowieckiego. Teatr przekazała Eugeniuszowi Korinowi, po nim przejął go Janusz Wiśniewski, a w 2011 – Piotr Kruszczyński… Kruszczyński wydzwaniał do Cywińskiej, opowiadał jej o tym, co dzieje się w mieście i teatrze, mówił do niej „mamo”, ona nazywała go „synem”, i tak, podgrzewając „rodzinną” atmosferę, próbował namówić ją na reżyserski powrót. Niewątpliwym atutem był fakt, iż w Nowym ciągle pracowali aktorzy, z którymi tworzyła swój dawny teatr, ten swój fenomen. Zdecydowała się w końcu na Raniewską.

Zespół Izabelli Cywińskiej, fot. archiwum Teatru Nowego im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Dość gwałtownie po premierze „Wiśniowego sadu” zapadła decyzja w TVP Kultura o filmowym zapisie spektaklu. Cywińska nie chciała się zgodzić na transmisję na żywo, jakie wówczas głównie realizowano – musiała mieć wpływ na wszystko, wszystko pod własną kontrolą. Jak zawsze. Akurat pracowałam przy tej realizacji jako redaktor programu. Nie była to praca łatwa. Dla nikogo. Cywińska była ostra, wymagająca, krytyczna, czasami zbyt emocjonalna.

Właściwie tylko jednej osobie ulegała: odpowiedzialnemu za zdjęcia Piotrowi Śliskowskiemu. Znali się, pracowali razem rok wcześniej przy „Saksofonie”, który napisała na podstawie „Traktatu o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego i sama wyreżyserowała.

Cyzelowała formę. Trudno się dziwić. Miała za sobą kilkadziesiąt świetnych przedstawień telewizyjnych i filmów, powtarzała, iż gdyby ponownie miała wybierać studia, to wybrałaby reżyserię filmową, praca z kamerą ją fascynowała…

fot. Jakub Wittchen, Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Montaż trwał bardzo długo, niby zostawiała nam – pracującym przy nim w poznańskim ośrodku TVP – swobodę, ale regularnie przyjeżdżała, by „odebrać” kolejne fragmenty lub nakazać poprawki; scena balu to był dla nas istny koszmar, po nocach się śniło wołanie: „Do Paryża!”… Myślę, iż efekt jednak ją zadowolił – inaczej nie zgodziłaby się na emisję.

Pamiętam, iż podczas tych montaży (ale i podczas nagrań w teatrze) często pocierała nogę, masowała. Mówiła, iż tak mniej ją wszystko boli. A potem była operacja kręgosłupa. Nie pierwsza i nie ostatnia. Momenty lepsze i gorsze. Autobiografię skończyła, wspomnienia uporządkowała. Miała kolejne plany. Zgodziła się na książkę o sobie, nad którą pracuje poznańska reżyserka filmów dokumentalnych, pomagała jej, dostarczała materiały…

Wcześniej spotkałyśmy się, kiedy realizowałam dla TVP Kultura dokument o 50 latach Kaliskich Spotkań Teatralnych. To był rok 2009. Z kamerą odwiedziłam ją w Warszawie. Mieszkała w pobliżu placu Zamkowego. Poczęstowała nas słynną nalewką męża (akurat poziomkową), opowiedziała nie tylko o swoich czasach w Kaliszu. Pokój zapełniały lampy naftowe, stały na meblach, na specjalnie zawieszonych pod sufitem półkach… Wielka pasja Janusza Michałowskiego – nie potrafił ich nie kupować. Kolekcja rosła, a pani Izabella zastanawiała się, co się z nią stanie po ich śmierci. Obok, po pokoju, cichutko kręcił się pan Janusz, czasami posyłał nam przez otwarte drzwi delikatny uśmiech…

fot. Jakub Wittchen, Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Nie wiem, co z kolekcją. Mam nadzieję, iż kiedy przyjdzie czas, trafi w dobre ręce. Wiem, iż kilkoro przyjaciół zostało obdarowanych lampami jeszcze za życia reżyserki. Także ci mieszkający w Poznaniu.

I myślę sobie, jak to dobrze, iż Izabella Cywińska w końcu wróciła tu, gdzie jej miejsce – do teatru, którego może nie powinna była nigdy opuszczać. No, ale opuściła: Tadeuszowi Mazowieckiemu nie można było odmówić. Nie wtedy. Niezwykłe jest to, iż idea, jaką stworzyła, przetrwała. Ten teatr przez cały czas zajmuje się tematami ważnymi społecznie, podejmuje dialog z „tu i teraz” – jest lokalny i globalny jednocześnie. I chyba dzięki jej patronatowi ta powinność nie zostanie zaniechana. To jest ten testament zapisany jedenaście lat temu w „Wiśniowym sadzie”: nie zapominajmy o tym, co było, ale jednak żyjmy tym, co ważne dzisiaj i co będzie ważne jutro. Myślę też, iż Tadeusz Łomnicki, odtąd jako duchowy opiekun Dużej Sceny, podnosi poprzeczkę poznańskiemu teatrowi na poziom niebywale wysoki aktorsko; w tym zresztą uzupełniają się z Izabellą Cywińską, bo obydwoje nie znosili kompromisów, nie zgadzali się na sztukę poniżej własnych możliwości, ona była zawsze najwyższej próby i zawsze chcieli lepiej, więcej. Jakkolwiek więc na to patrzeć, to wielkie wyzwanie przed Nowym. Patroni zobowiązują. I dobrze.

Idź do oryginalnego materiału