Grażyna Kulczyk otrzymała Złoty Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. I co? Oczywiście, na Facebooku od razu rozpruł się worek inwektyw, kpin, powątpiewań, chociaż – przyznaję – pojawiło się także nieco gratulacji. Powstał więc… „pluralizm opinii” i płynąca stąd konstatacja, jak krótka jest pamięć, niestety. A czy to się komu podoba, czy nie, Grażyna Kulczyk to postać nietuzinkowa i jak najbardziej zasługująca na to wyróżnienie.
Od razu wyjaśniam: nie mam żadnego interesu w tym, by ją chwalić czy nie chwalić – nie łączą nas ani wspólne interesy, ani projekty. Owszem, kilka razy miałyśmy okazję rozmawiać służbowo i kilka razy prywatnie. I tak, lubię ją. Po ludzku, zwyczajnie. I tak, byłam w grupie tych, którzy żałowali, iż opuściła Poznań.
Na tej samej zasadzie, jak było mi przykro, iż zakończyły tu swój żywot Transatlantyk oraz Era Jazzu. Te wydarzenia dawały Poznaniowi wyjątkową pozycję na kulturalnej mapie Polski, szkoda mi potencjału, który w sobie niosły, a którego tu nie wykorzystano w pełni.
Niby wszystko, co ma swój początek, musi kiedyś mieć i koniec, ale czy akurat wtedy, kiedy nastąpił w tych przypadkach? Zwłaszcza, iż nie wynikał z naturalnego wyczerpania idei, tylko z powodu okoliczności zewnętrznych – braku pieniędzy. O mały włos nie skończyła też tak Malta, choć to osobny temat.
Wracając do pamięci…Grażynę Kulczyk wiąże się z mężem, Janem. Słusznie i niesłusznie jednocześnie. Nie wiem, kto komu podpowiadał, jakie projekty kulturalne sponsorować, pewnie część wiązała się ze strategią firm przez nich prowadzonych, odpisami podatkowymi, ocieplaniem wizerunku i tak dalej, ale wiem, iż zachowywali w tym względzie sporą odrębność. Owszem, jako małżeństwo wspólnie dofinansowywali poznańską operę czy Maltę, ale kolekcja sztuki to pomysł wyłącznie pani Grażyny; to zainteresowanie nie zrodziło się wraz z milionami męża, bo bakcyl połknęła jeszcze na studiach, kiedy zaczęła zbierać plakaty.
Jej pierwsza galeria była dość ekstrawagancka jak na tamte czasy: od 1990 roku wernisaże urządzała w salonie volkswagena na Świętym Marcinie. Galeria GK, żartobliwie nazywana „W garażu”. Bywałam tam z kamerą. Oglądałam młodą sztukę, najczęściej z kręgu poznańskiej uczelni, ale także plakaty Franciszka Starowieyskiego czy Romana Cieślewicza.
Kulczyk uważała – słusznie! – iż nie ma nic zdrożnego w łączeniu biznesu ze sztuką. Z jej salonu bogaci klienci wyjeżdżali świeżo kupionymi samochodami i z nowymi obrazami w bagażnikach. Zarabiała ona, zarabiali artyści. O to chodziło. Pomysł był prosty. Powtórzyła go w Starym Browarze, otwartym w 2003 roku. I rozszerzyła, bo miała większe możliwości.
Czy ktoś jeszcze pamięta, iż w ciągu 10 lat, powołana przez nią Art Stations Foundation, zrealizowała tam ponad sześćset wydarzeń? Słodownia, galeria na Dziedzińcu Sztuki, „Szachownica” stały się miejscem najróżniejszych działań, z handlem nie mających nic wspólnego: spektakli teatralnych, spotkań literackich, wystaw (także studentów UAP, którą to uczelnią współpracowała), seansów filmowych, najróżniejszych koncertów, prezentacji współczesnego designu i przestrzenią realizacji bodaj najważniejszego jej projektu – „Stary Browar Nowy Taniec”, wymyślonego przez Joannę Leśnierowską – który razem z działaniami Polskiego Teatru Tańca, kierowanego wówczas przez Ewę Wycichowską, uczynił z Poznania jeden z najważniejszych ośrodków tańca współczesnego w Polsce i w Europie.

Grażyna Kulczyk, fot. Wikipedia
W tym czasie jej kolekcja była już ukształtowana i znana, choć niewielu miało szczęście ją oglądać. Ci nieliczni potwierdzali, iż istotne miejsce zajmuje w tych zbiorach fotografia. Głowy nie dam sobie uciąć, ale czy przypadkiem nie była to pierwsza w Polsce świadomie tworzona kolekcja tej sztuki?
Generalnie skupiła się na minimalizmie i konceptualizmie. Dziś jej zbiory liczą ponad pięćset prac, wartych przeszło sto milionów euro. Żadna instytucja państwowa w Polsce nie ma czegoś podobnego i mieć nie będzie – z powodu funduszy. To znaczy ich braku. Grażyna Kulczyk chciała udostępnić ją szerzej, pokazywać w naszym kraju, ale „do tanga trzeba dwojga”, a tego „tanga” nie miał ochoty nikt z nią zatańczyć. Ani w Poznaniu, ani w Warszawie.
Zatańczyli za to Szwajcarzy – 28 grudnia 2018 roku w Susch otworzyła muzeum. Sztuki Współczesnej, rzecz jasna. Światowej i polskiej. Bo polską sztukę ciągle promuje. Finansowała i przez cały czas finansuje też projekty, do których się ją przekona. Nie każdy potrafi, oczywiście. Najczęściej ci, którym to się nie udało, przechodzą na „drugą stronę” i stają się jej największymi krytykami. Najłatwiej zarzucić „brak społecznych odniesień” w dziełach, które gromadzi i w programach, które sponsoruje. Bo sztuka musi być „społecznie zaangażowana”, jak twierdzą jej oponenci. Musi? Serio?
Tyle lat już żyję, a ciągle nie mogę przestać się dziwić, z jaką łatwością zapominamy, jak gwałtownie udaje się nam wygumkować czyjeś dokonania. Uważam, iż jak mało kto, Grażyna Kulczyk zasłużyła na tę złotą Glorię. Tym bardziej, iż mimo niechęci, z jaką się spotykała i spotyka, przez cały czas wspiera polską sztukę – nie tylko kupując kolejne artefakty do swojej kolekcji, ale i poprzez wystawy w Susch oraz rezydencje, na jakie zaprasza artystów do siebie. A naprawdę nie musi tego robić. Nic już nie musi. Zupełnie nic.

Leszek Możdżer , fot. Domena publiczna
No, ale ten felieton miał być całkiem o czymś innym – o Enetrze, po raz piętnasty organizowanym w Poznaniu nad jeziorem Strzeszyńskim, przedsięwzięciu publiczno-prywatnym, bo wiadomo, iż wyłącznie z prywatnych pieniędzy by nie był możliwy, mając choćby takiego sponsora jak Enea. Nie wiem, kto ile zarobił, kto jakie dostał honorarium i nie mam zamiaru wchodzić w podobne szczegóły – najważniejsze jest, iż się udało. I to wspaniale. A to oznacza, iż nie tylko publiczność, jak zawsze, dopisała, ale i poziom artystyczny był fantastyczny.
Kto by pomyślał, iż usłyszymy w Poznaniu Kenny’ego Garretta i znowu, po latach, Al Di Meolę (czy przypadkiem ostatni raz nie występował u nas w 2000 roku z Orkiestrą „Amadeus” Agnieszki Duczmal dzięki pośrednictwu Dionizego Piątkowskiego, który wówczas organizował wielką Erę Jazzu?).
Enter Enea Festiwal to w ogóle fenomenalny projekt, umiejętnie łączący rozmach koncertu plenerowego z kameralnym brzmieniem. Nie dla wszystkich – dla bardzo specyficznej grupy: ludzi autentycznie zakochanych w jazzie; innym nie będzie się chciało jechać nad jezioro, chociaż jest ono w granicach miasta, bo to jednak zbyt daleko dla okazjonalnych amatorów takiej muzyki.
Plener to plener – zawsze trochę jak piknik: jest restauracyjny ogródek, piwo i kiełbaski z różna. Ale chociaż stoliki z wyszynkiem zajmują przestrzeń w pobliżu krzeseł dla widzów „wyłącznie muzycznych”, konsumujący goście nie przeszkadzają zasłuchaniu tym, którzy tu pojawili się wyłącznie dla jazzu. A może tylko tak mi się wydaje, bo wyćwiczyłam w sobie umiejętność „bycia głuchą” na otoczenie, gdy mi to potrzebne?
W każdym razie moje synapsy idealnie łączyły mnie ze sceną, palce u rąk przebierały, jakby grały na fortepianie, nogi rytmicznie dostrajały się do perkusji; jazzowy flow lepiej zagarnia w przestrzeni otwartej niż w sali koncertowej, więc ci, którzy znaleźli się bliżej muzyków, podrywali się do tańca, bo dźwięki w swych frazach unosiły ich, zakręcały, kazały bujać się i podrygiwać. Święcił księżyc, scena zmieniała kolory w zależności od koncertu, na wielkich ekranach, w zbliżeniach, podziwialiśmy maestrię wykonawczą grających, a ja cieszyłam się jak dziecko, iż słyszę „na żywo” Garretta i jego zespół, iż wreszcie mogę się przekonać, jak umie dyrygować widownią, ożywiać jej reakcje, zapraszać do wspólnej zabawy i nikt nie jest w stanie mu odmówić chóralnego śpiewania.
A potem, po nim, pojawił się kolejny czarodziej sceny – mój ulubiony i wyczekiwany Al Di Meola. Nie mogłam oderwać oczu od jego gitary, nie mogłam uwierzyć, iż można z niej takie dźwięki wydobyć. Ciągle tak samo jestem zaskoczona, kiedy go słyszę…
Minęła już północ, kiedy opuszczaliśmy łąkę nad jeziorem. Jazz w każdym z nas grał jeszcze długo. Zresztą… „stopień nasycenia” był maksymalny: w ciągu jednego dnia trzy różne koncerty. Ten zaczął się od występu Anat Cohen Quartetinho – zespołu „najlepszej klarnecistki” na świecie występującej już kiedyś na Enterze. Grali fantastycznie. Zbudowali piękny nastrój na resztę wieczoru.
Nie wiem, jak pisać o jazzie. Dla mnie to po prostu emocje i rytm, który mnie uruchamia. Nie umiem siedzieć spokojnie, kiedy go słucham, niezależnie od gatunku. Zapamiętuję to, jak rezonuje, a nie co obiektywnie tworzy. Enter Enea Festiwal to cztery dni, w czasie których uczestniczy się w sumie w dwunastu odmiennych koncertach. Różnią się między sobą tak bardzo, iż każdy, kto tu się pojawi, dostanie swoją osobną porcję endorfin. Wszystko, oczywiście, spina Leszek Możdżer: to jego wybory, jego fascynacje i kontakty z gwiazdami ze świata. Ale jego gust muzyczny niezmiennie trafia w gusta innych i to na tyle dobrze, iż większość eterowej publiczności w ciemno kupuje karnety na kolejne edycje festiwalu. Ja w tym roku uczestniczyłam w dwóch dniach, za rok zafunduję sobie na pewno więcej.
Festiwal nad jeziorem Strzeszyńskim jest piękny. Pod wieloma względami. Otoczenie, Visual Park, wernisaże na otwarcie festiwalu ze swoją wartością estetyczną i intelektualną, jazz na najwyższym poziomie, atmosfera, charyzma dyrektora artystycznego, który pięknie potrafi być gospodarzem, z dobrą energią, która otacza wszystkich, to jego wielkie atuty. Kiedy się kończy, jest naprawdę smutno. I wtedy jeszcze bardziej żal, iż nie ma już w Poznaniu drugiego jazzowego wydarzenia, iż Era Jazzu zakończyła swoją historię, bo oba idealnie się uzupełniały, tworząc bardzo szerokie spektrum tego, co w jazzie można spotkać.
Leszek Możdżer poszerza nieustannie pole swoich poszukiwań, lubi eksperymenty. Raz włącza Bacha i filharmoników w obszar swojej muzyki, innym razem zaprasza do jednorazowego projektu konkretnych muzyków, by stworzyć swoiste jam session nad jeziorem. Festiwal jest erudycyjny, pobudza intelektualnie. Chwała mu za to. Chwała wszystkim, którzy od piętnastu lat wspierają go finansowo, organizacyjnie i technicznie.
Zaraz po Enterze ruszyła Malta. Ale o niej nic nie napiszę. Ona akurat, mimo rozmachu, świetnej reklamy i sprawnego marketingu, nieustannie mnie rozczarowuje. Z unikalnego festiwalu teatralnego stała się festiwalem takim, jakich setki na świecie – jest tu wszystko: od jogi na trawie po dyskusje o feminizmie. Teatr stał się tu najmniej ważny, choć ceny biletów stawiały go najwyżej w drabince kosztów indywidualnych.