Pamiętam, iż poczułam wtedy ulgę. Bo choć z kamerą ciągle biegałam po wystawach i opowiadałam o sztuce w swoim telewizyjnym magazynie (ktoś jeszcze pamięta „Afisz” w TVP Poznań?) albo w osobnych reportażach i filmach dokumentalnych, to prywatnie też tego nie lubię. Wytrzymuję godzinę, nie dłużej. Kiedyś się zastanawiałam, czy to wina powietrza, światła, temperatury, ciszy, która jest specyficzna w takich miejscach – tak pełna, iż każdy szept brzmi jak uderzenie w tarabany – z czasem jednak doszłam do wniosku, iż z dziełami sztuki jest jak… z perfumami; w perfumeriach, po sprawdzeniu czterech–pięciu flakonów, nos przestaje wyczuwać różnice w zapachach, a w muzeach czy galeriach po godzinie wszystko zlewa się w jedno, w głowie pozostaje tylko „ogólne wrażenie”. Przynajmniej tak jest u mnie. I w związku z tym byłabym najszczęśliwsza, gdyby bilet zachowywał ważność przez tydzień – wtedy mogłabym sobie dowolnie dawkować doznania, rozsmakowywać się w tym, co widzę. Bo jednak sztukę lubię.
fot. S. Bober
„Rozsmakowywanie” – to jest słowo klucz. Najpierw są emocje: coś nas porusza, coś nas dotyka, coś uwiera lub pobudza, albo pozostawia obojętnym. Zostajemy więc w danym miejscu dłużej lub krócej. Tylko z tego powodu. Dopiero potem przychodzą pytania o sensy, albo – bardziej zaawansowane – o rozstrzygnięcia czysto artystyczne.
Kiedy przygotowywałam swoje telewizyjne programy, siłą rzeczy znacznie więcej czasu spędzałam przed każdym obrazem czy rzeźbą niż przeciętny śmiertelnik. Kamera wolno docierała tam, gdzie wzrok zwykłego widza się nie zatrzymywał: uważnie śledziła pociągnięcia pędzla lub dłuta, wychwytywała najdrobniejsze detale. Lubiłam patrzeć z bliska. I przyglądałam się godzinami. Bo najpierw byłam na zdjęciach, potem opisywałam zarejestrowany materiał, dokonując jego selekcji, a jeszcze później patrzyłam na to wszystko podczas montażu i postprodukcji. Do emocji odbiorcy dochodziły więc i emocje twórcy. Miałam kumulację wzruszeń, można powiedzieć. I tego sensualnego wzmocnienia chyba najbardziej mi brakuje, kiedy wystawy oglądałam prywatnie. „Rozsmakowywania się” nadmiarowego. No i nie mogę już podejść tak blisko, iż niemal uderzam nosem w płótno.
Ponieważ emocje są pierwszym łącznikiem ze sztuką, a potrafią się przekładać na niemal fizyczne odczuwanie (ktoś kiedyś powiedział, iż spektakl ocenia się dolną częścią kręgosłupa: albo boli, albo się go nie czuje, i to prawda, niestety), przyznaję, iż Jacek Malczewski nie wprowadza mnie w wewnętrzne rozedrganie. Nie oglądam jego dzieł z wypiekami na policzkach. Oczywiście, podziwiam umiejętności malarskie, doceniam erudycję, metafory, ale… tylko o kilku pracach mogę powiedzieć, iż mnie poruszają. Dla mnie Malczewski en masse jest zbyt… wykalkulowany, zbyt przemyślany, zimny. I do tego nieznośny w tej wewnętrznej potrzebie portretowania samego siebie.
fot. S. Bober
Kiedy staję przed jego obrazami, nie myślę o wizji w nich zapisanej, tylko mimowolnie buduję profil psychologiczny artysty. I gwałtownie zaczynam czuć przesyt, rozdrażnienie. Tym większe, kiedy sobie uświadomię, co równolegle działo się w świecie sztuki na zachodzie Europy!
Przecież właśnie wtedy rodził się impresjonizm – i nie, nie był on tylko malowaniem plamkami czy punkcikami, to było coś więcej: odrzucenie dotychczasowego patrzenia na świat, próba zrozumienia, co widzimy naprawdę, a na ile korzystamy z zakodowanej wiedzy, czyli w jakim stopniu nasza pamięć wpływa na postrzeganie! Impresjonizm to – owszem – Monet, ale i Cézanne. Kompletnie różne podejścia do problemu i kompletnie inne rozstrzygnięcia. Za chwilę pojawiło się art nouveau, a zaraz później ekspresjonizm. Świat eksperymentował, korzystał ze zdobyczy nauki, interesowała go przyszłość, zmiany, rewolucje, rozwój.
Malczewski był uczniem Matejki. I to coś znaczy! Warsztat miał znakomity. Nie ma o czym dyskutować. Jest tu tylko kwestia lubienia lub nielubienia symbolizmu, którego został głównym przedstawicielem w polskiej sztuce. Matejko miał ogromny wpływ na jego wyobraźnię. I ojciec, który od dzieciństwa wpajał mu idee patriotyzmu oraz narodowego mesjanizmu, nie pozwalając w ten sposób umrzeć romantycznej tradycji. Niewątpliwie polskość w swych różnych przejawach dominuje w tym malarstwie. I może stąd ta popularność? Wszak Polski ciągle nie było na mapach świata i wielu twórców uważało, iż naczelną ich powinnością jest podtrzymywanie mitu ojczyzny jako „Chrystusa narodów” oraz tworzenie „ku pokrzepieniu serc”. A to wykluczało dialog z tym, co działo się w sztuce europejskiej. Na rodzimym gruncie najważniejsze były historia, martyrologia, idea, mit, a nie rozważania o świetle i kompozycji.
fot. S. Bober
W 1920 roku Jan Lechoń wydał zbiór wierszy, które pisał w latach 1916–1918 („Karmazynowy poemat”), wśród nich znalazł się „Herostrates” ze słynną frazą: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę…”. Wszyscy mieli dość patriotycznych zobowiązań, które mocno ograniczały wyobraźnię twórczą. Mniej więcej w tym samym czasie Malczewski doszedł do wniosku, iż jego malarskie wizje należą do przeszłości.
W Muzeum Narodowym w Poznaniu znajduje się bogata kolekcja dzieł Jacka Malczewskiego. Teraz, do końca września, pokazywany jest zbiór lwowski. W ramach ratowania dzieł sztuki z Ukrainy przed wojennym zniszczeniem przejęto na czas określony część tego, co znajduje się w Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki im. Borysa Woźnickiego. Na pewno warto obejrzeć te prace, choćby jeżeli nie lubi się Malczewskiego. Choćby po to, by dopełnić o nim wiedzę. W końcu to jednak kawał historii sztuki, do tego „na żywo”…
A wracając do początku tego felietonu (i proszę to potraktować z przymrużeniem oka), to wystawa mieści się w kryterium „jednej godziny” i nie na wszystkich obrazach oglądamy Pana Jacka. Dla mnie to było pozytywne zaskoczenie. Tak jak i sama aranżacja, podkreślająca chwilowość ekspozycji, jej stan „w drodze”, ucieczkę od bomb, wędrówkę. Sam pomysł ekspozycyjny wymagałby osobnego potraktowania, ale to może kiedy indziej. Teraz powiem tylko tyle: zburzyła się nobliwość muzeum. I to jest wartość dodana.