Sztuka i okolice: Krajobraz wewnętrzny

kulturaupodstaw.pl 7 godzin temu
Zdjęcie: fot. J. Mójta


Był więc Henri Cartier–Bresson, Robert Doisneau, Cecil Beaton, Jan Saudek, Richard Avedon, Fox Talbot czy Frederic Bellay, ale i Maciej Mańkowski, Leszek Szurkowski, Ireneusz Zjeżdżałka, Bogdan Konopka, Mariusz Forecki. A i jeszcze wystawy World Press Photo, przyciągające – zwyczajowo – tłumy. W tej galerii po raz pierwszy zobaczyłam też zdjęcia Evy Rubinstein, a raczej „obrazy fotograficzne”, jak sama o nich mówiła. Nazwisko zapadło w pamięć. Bliska mi była poetyka jej opowieści. Lubię detal, lubię pars pro toto. I lubię bezosobowość w jej wielu pracach. Jest szczególna, bo kiedy człowieka tam nie ma, to jednak odnajduje się ślady jego obecności – w klimacie, przestrzeni, w porzuceniu, w pozostawionym (lub odstawionym) przedmiocie.

Eva Rubinstein „Łóżko w lustrze”, Rhode Island, 1972

Opowiadać w taki sposób, dodać do tego własną czułość, uważność, delikatność patrzenia, bez wścibskiej ingerencji, to naprawdę sztuka. Uchwycić nieuchwytne. I połączyć w jedno obiekt i autora…

Eva Rubinstein od dawna powtarza, iż każde zdjęcie odsłania fotografującego, kreśli jego „pejzaż wewnętrzny”, jest mentalnym autoportretem. Uważam podobnie. I też od dawna. W każdym zdjęciu, choćby przypadkowo spotkanego człowieka, zawiera się opowieść także o autorze: o jego wrażliwości, upodobaniach, percepcji, jego doświadczeniu życiowym i intelektualnym, estetycznych skłonnościach. Lubię patrzeć na świat przez jej obiektyw. Lubię odgadywać te równoległe historie – przedstawioną wprost i o autorce właśnie, domyślaną, dopowiadaną z pokazywanego wycinka rzeczywistości.

Eva Rubinstein „Szafa”, Maine, 1969

Niekłamaną euforia sprawiła mi więc informacja, iż Eva Rubinstein wróciła do Poznania. Inne miejsce, inna galeria, ale zdjęcia tak samo niezwykłe, klimatyczne, znane bardziej lub mniej, czytane dziś jako zapis pamięci, a nie stan teraźniejszy. Teraźniejsze pozostają emocje. Bo to zawsze tak działa: na dzieło sztuki nakłada się narracja odbiorcy, a tę – wiadomo – kształtują różne „zewnętrzne czynniki”.

Po niewielkiej przestrzeni poznańskiej Galerii Piekary chodziłam przypominając sobie wcześniejsze spotkania ze zdjęciami Evy Rubinstein, ale też jej własną historię oraz wywiady, w których mówiła, czym jest dla niej fotografia, jakim była wyzwoleniem dla własnych myśli i ucieczką ze „świata ułudy”; tym mianem określała swoje poprzednie życie – baletnicy, tancerki, aktorki, a choćby córki, bo przecież życie z wielkim ojcem, Arturem Rubinsteinem, toczyło się w rytmie i entourage’u kilka mającymi wspólnego z rzeczywistością doświadczaną przez innych. Trzydzieści trzy zdjęcia. W niewielkim formacie – takim, który wymaga podejścia, spojrzenia z bliska, czyli odcina od dookólnej przestrzeni. To intymne spotkanie i intymna rozmowa. Jeden na jeden. Pomnożona przez kolejne prace, kolejne kontemplacje w ciszy. O tym, co zapisane i co pominięte. Czas zatrzymany. I tyle tych historii, ile osób, które patrzą. Wektory co najmniej trzy: świat zapisany, fotograf, odbiorca. Plus kontekst historyczny i współczesny. Plus metafora. Bo każde zdjęcie Rubinstein ma ją w sobie.

Nie jestem historyczką sztuki, więc nie rozstrzygnięcia stricte warsztatowe są dla mnie najważniejsze i nie szeroka perspektywa odwołań, następstw, nawiązań, opozycji lub kontynuacji. Uważam, iż w kontakcie ze sztuką pierwsza (i może najistotniejsza) jest emocja, a zaraz potem (albo obok) refleksja, jakie ta sztuka wywołuje. Sytuowanie na osi czasu, zastanawianie się nad kompozycją, fakturą i tak dalej przychodzi później. Lub nie. Nie musi. Bo sztuka nie jest tylko dla znawców. jeżeli nie nawiązuje dialogu na tym podstawowym poziomie, staje się hermetyczna, wsobna. To właśnie dlatego tak wielu ludzi omija szerokim łukiem sztukę współczesną; jedno krótkie stwierdzenie „nie rozumiem”, jedno wzruszenie ramion i zatrzaskują się drzwi do galerii czy muzeum. Bywa, iż na zawsze.

Eva Rubinstein „Para (Zbliżenie)”, Minnesota,1977

Zatem emocje. Ja też od nich zaczynam. Później pojawia się to sławetne „co autor miał na myśli?”. Ale czy rzeczywiście chcę dociekać, jaki bagaż doświadczeń dźwiga i w jakim życiowym momencie zrealizował pracę, którą pokazuje? Nie – bardziej obchodzi mnie, co we mnie się budzi, ku czemu podąża moje myślenie. Praca jest tylko (lub aż) impulsem, punktem odniesienia, pretekstem.

Przypomniałam sobie, co kiedyś Eva Rubinstein powiedziała: „Zawsze czułam, iż – w pewnym sensie – obraz mnie »opanowuje«; inaczej mówiąc, zostaję przyciągnięta przez coś lub kogoś, i to coś lub ktoś wyzwala u mnie poczucie zażyłości, na które muszę odpowiedzieć. (…) Dla mnie zdjęcie jest rodzajem snu, który został obudzony; jest snem, który nie znika o poranku, nie zostaje ani ocenzurowany, ani zapomniany. Wręcz przeciwnie, pozostaje obecny, daje na siebie stale patrzeć, aż do momentu, gdy wreszcie jesteśmy gotowi z niego wydobyć wszystkie głębsze sensy, treści.”

Eva Rubinstein „Bliźniaczki”, Ploesti, Rumunia, 1975

Myślę, iż podobnie jest z odbiorem. Na podobnej zasadzie niektóre prace przyciągają nas bardziej i pozostają z nami dłużej. Kiedy jestem na wystawie, nie interesuje mnie wszystko, co wypełnia ekspozycję.

Muszą przeciąć się linie: czasu, emocji, doświadczenia, nastroju. Wtedy oczy – niczym skaner – zapisują to, co widzę, wdrukowują obraz w pamięć. Pewnie dlatego od niektórych tak trudno mi się uwolnić. I wcale nie muszą to być dzieła przez historię sztuki zapisane w grupie najwybitniejszych.

Pamiętam wystawę Vermeera w Dreźnie – najbardziej zapamiętałam stamtąd „Kobietę w niebieskiej sukni”. A z paryskiej wystawy Hockney’a nie jego słynne „baseny”, tylko „Patrząc na kwiaty”. Tak, musi dojść do przecięcia różnych linii, czasami całkiem nieoczywistych. Kiedy byłam pierwszy raz w Musée d’Orsay najbardziej pochłaniały moją uwagę rzeźby, kilka miesięcy temu najwięcej czasu poświęciłam neoimpresjonizmowi – trudno przewidzieć, na czym się skupię przy kolejnej bytności…

Eva Rubinstein „Dziewczyna w pociągu, stacja Waterloo, Londyn”, 1969

A „świat ułudy”, o którym wspomina Rubinstein? Doskonale to rozumiem. Żyłam w nim przez lata. Skupiona na teatrze, filmie, literaturze, tańcu, muzyce, sztukach pięknych, pomijałam rzeczywistość taką, jaka była naprawdę. „Fikcja” za każdym razem okazywała się ważniejsza. Jako dziennikarka nie zajmowałam się reportażem interwencyjnym, społecznym, obyczajowym – moją specjalnością przez całe życie była kultura. Dzisiaj nadrabiam „zaległości”: uważniej przyglądam się światu, próbuję rozgryzać i rozumieć mechanizmy życia.

Oczywiście, nie da się całkowicie odciąć od tego, co było – Eva Rubinstein także ma tego świadomość. To widać na jej zdjęciach. Obie „kadrujemy” świat po swojemu, obarczone określonym doświadczeniem… Tak, wszystko układa się w opowieść autobiograficzną – każdy wybór, choćby najbardziej niewinny. Nie ma w tym nic złego.

A skoro o „kadrowaniu” mowa, to na koniec chcę wspomnieć jeszcze o pewnej płycie. Wiem, już płyt się nie kupuje – wszystko załatwia internet, ale jednak… czasami warto.

Niedawno pisałam o jazzie, o tym, co działo się na Strzeszynie podczas Enter Enea Festiwalu. Lubię ten gatunek muzyki. Tak samo jak fotografię. Też daje mi wolność interpretacyjną, kilkuwektorową. Ciągle nie mogę odżałować, iż inny poznański festiwal – Era Jazzu – przeszedł do historii, choć rozumiem decyzję jego dyrektora, Dionizego Piątkowskiego. W tym roku realizował jeden projekt, który kiedyś był pomysłem „równoległym”: Czas Komedy.

Ale przez cały czas była wręczana Nagroda Ery Jazzu, przyznawana od dziesięciu lat młodym muzykom, dodającym „coś nowego” polskiej scenie. Wśród dotychczasowych laureatów znaleźli się między innymi Dawid Kostka, Kacper Smoliński, Adam Zagórski z Kubą Skowrońskim, Dawid Tokłowicz, Piotr Scholz, Damian Kostka, a ostatnio Izabella Effenberg. Ich nowe nagrania, pochodzące z ostatnich albumów, wypełniły drugą płytę z serii „Antologia Nagrań Poznańskiego Jazzu – Era Jazzu Prize”, wymyśloną i przygotowaną przez Dionizego Piątkowskiego, przy wsparciu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Wielkopolskiego. Jest to pięknie skomponowana płyta. Tak, płyty też można komponować. Różnorodna muzyka tworzy wysmakowaną całość. Każdy utwór jest na swoim miejscu – miejscu idealnym dla niego. Ale przy okazji, słuchając jej po raz kolejny i kolejny, wzmaga się smutek, bo… No, to już napisałam kilka razy: brakuje mi tych koncertów, choć jeszcze rok nie minął od zamknięcia festiwalu. A ponieważ stało się to tak niedawno, więc ciągle się łudzę, ciągle trwam w nadziei, iż dwudziesta piąta edycja nie była ostatnią, iż stanie się jakiś cud i znowu spotkamy się w Auli Uniwersyteckiej albo Zamku, by klaskać i bujać się w zgodzie z rytmem perkusji, poczuć flow, odlecieć w „świat ułudy”, który czasami ratuje nas przed zbyt doskwierającą rzeczywistością. Tak, dobrze jest się wyalienować na chwilę, wzbogacić swój pejzaż wewnętrzny w sposób nieoczywisty i zaskakujący. To nic złego.

Idź do oryginalnego materiału