No, ale moja podróż przytrafiła się w maju i w tłumie przedzierałam się przez miasto, w tłumie (z wcześniej kupionymi biletami przez internet) czekałam w kolejkach na wejścia do miejsc, które chciałam zobaczyć, w tłumie przyglądałam się obrazom i rzeźbom, bo na świecie moda na zwiedzanie słynnych stolic i skarbów kultury nieustająco rośnie, choć niekoniecznie ma coś wspólnego z ich rzeczywistym poznawaniem. Czy to „efekt pandemii”, czy dobrego marketingu, nie wiem. Pewnie jedno i drugie. Jak wiadomo, każdy kij ma dwa końce, więc owszem, z jednej strony dzięki turystyce miasta się bogacą, jednak z drugiej ich mieszkańcy czują się wyraźnie umęczeni nieustającym hałasem, jaki ten tłum, całkiem niechcący, generuje. Jednak – jak sądzę – nie tylko on jest powodem dającej się wyczuć społecznej frustracji: na kamienicach coraz częściej widzi się bannery wypraszające, mówiąc oględnie, przyjezdnych – bo gwałtownie rozwijający się przy okazji rynek mieszkań na krótki wynajem, uniemożliwia zdobycie ich na dłużej tym, którzy tu pracują i żyją na stałe. Nie jest to zjawisko wyłącznie paryskie, jak wiemy, co wcale nikogo nie pociesza – w niektórych miastach podejmuje się jakieś działania, ale wiadomo, iż popyt napędza podaż, a przepisy można ominąć, mało więc fajnie…



Nie pierwszy raz byłam w stolicy Francji, ale przyznaję, iż za każdym razem, niezmiennie, zadziwia mnie ta z roku na rok powiększająca się ludzka rzeka, która zalewa miasto. Zagarnia i wchłania. Nie da się iść, nie da się jechać, w pewnych godzinach trudno wsiąść do kolejki metra. Trzeba też wymyślać specjalne strategie, jak we względnej ciszy i spokoju obejrzeć sztukę, po którą się przyjechało, jak kontemplować to, co się widzi, nie czując na plecach oddechu innych, dopychających się do obrazu czy rzeźby wraz z kolejną falą odwiedzających muzeum.

fot. A. Kochnowicz-Kann
Może zaczynając „od końca”, od najwyższego piętra, bo przecież wycieczki idą szlakiem oczywistym? Ta koncepcja zdała egzamin w Luwrze, w Orsay trzeba było myśleć, co potencjalnego „oglądacza” może interesować najmniej – okazało się, iż postmodernizm, ale w Fundacji Louisa Vuittona, gdzie trwa przekrojowa wystawa malarstwa Davida Hockney’a, wszystkie pomysły zawiodły. W sumie nic dziwnego: największa jak dotąd prezentacja prac tego artysty (ponad 400), wspaniale zaaranżowana, potrwa tylko do końca sierpnia (otwarta 9 kwietnia), chętni do jej zobaczenia zjeżdżają więc z całego świata, wygląda to jak gigantyczna pielgrzymka.
Zresztą i sam budynek Fundacji wart jest uwagi, wszak to Frank Gehry! No, ale szczerze mówiąc, bez malarskiego jednak pretekstu kilka osób, jak sądzę, by się zdecydowało na jego szukanie, a szkoda, bo wkomponowane w Lasek Buloński żagle, zaokrąglenia i punkty wodne robią oszałamiające wrażenie… Od razu jednak wyjaśniam, iż nie obudziła się we mnie zazdrość, nie zauważyłam w sobie choćby cienia żalu, iż Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie ma formę – jak się przyjęło mówić – klocka, bo ten klocek doskonale wpisuje się w otoczenie placu Defilad, a gdyby tam pojawiło się coś na kształt Muzeum Guggenheima czy właśnie Fundacji Vuittona, architektonicznie by było nie do zniesienia; wszystko musi się dopełniać, a nie rywalizować ze sobą, więc ten warszawski projekt akurat w tym miejscu jest bardzo trafiony – tak, jak Gehry w zieleni paryskiego parku.



A wracając do Hockney’a, głównego powodu mojej wizyty w Paryżu, to…
Najpierw autobus, który miał mnie dowieźć spod placu Trocadero na wystawę, zatrzymał się na innym przystanku, co oznaczało szybki marsz przez Lasek Buloński, bo bilet był kupiony na konkretną godzinę. Wyobraźnia szalała, GPS także, wizualizowałam sobie po drodze różne możliwe zbrodnie, których świadkami były mijane chaszcze i drzewa. Potem, kiedy ledwo żywa dotarłam na miejsce, okazało się, iż muszę jeszcze odstać swoje w kolejce, przesuwającej się niby sprawnie, ale jednak w określonym tempie: po drodze nie tylko kontrola biletu, ale i przejście przez bramkę bezpieczeństwa – procedura w tej chwili taka sama w każdej paryskiej instytucji kultury. Dopiero wtedy, po oddaniu (dla wygody) plecaka do szatni, z mapką ekspozycji w ręku, można ruszać na spotkanie z artystą, który im starszy, tym bardziej kreatywny i więcej „produkujący”. Ostatnie prace powstawały już po podpisaniu umowy dotyczącej tego wydarzenia, z myślą o tej przestrzeni!
Wcześniej Hockney’a znałam z albumów, internetu i opowieści. Zachwycałam się afirmacją życia zapisaną na płótnach – udzielał mi się ich nastrój, czułam przypływ dobrej energii. Lubiłam od czasu do czasu sycić się nimi. Zwłaszcza, kiedy moje własne dni były nie najlepsze. Chciałam więc – bardzo chciałam! – zobaczyć je na żywo, sprawdzić ich skalę, przyjrzeć się z bliska fakturze, dać się porwać spektaklowi, jakim jest zawsze wystawa. A ta urządzona jest bardzo przemyślnie. Jedenaście sal na różnych poziomach. Niby wszystko ułożone chronologicznie, ale iż artysta malował cyklami, więc przy okazji pojawia się temat przewodni; co innego Hockney’a interesowało w latach siedemdziesiątych, co innego w dziewięćdziesiątych czy później.



Zaczyna się od roku 1955, od portretu ojca – namalowanego „po bożemu”, niemal akademicko. Powstał w Bradford, udowodnił, iż Hockney „umie”, a te jego późniejsze poszukiwania nie miały maskować ewentualnego braku zdolności, tylko były doskonale przemyślaną formą dokądś prowadzącą. Mamy na wystawie przykłady tych wczesnych prób – tego, co pojawiało się na jego płótnach, nim „kreska” stała się rozpoznawalna i charakterystyczna. Od początku daje o sobie znać jego ogromne poczucie humoru, skłonność do autoironii („Adhesiveness” – 1960, „Flight Into Italy” – 1962, „The First Marriage” – 1962, „The Second Marriage” – 1963).

fot. A. Kochnowicz-Kann
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku pojawia się też motyw dobrze znany z późniejszych prac – nagiego mężczyzny i wody („Boy About to Take a Shower” – 1964), malowany w innej konwencji, sukcesywnie rozwijanej, prowadzącej do cyklu „basenowego”, bodaj najbardziej kojarzonego z Hoackney’em. To czas londyński i kalifornijski („A Bigger Splash” – 1967, „Pool with Two Figures” – 1972). Równolegle powstaje seria podwójnych portretów (lata 1968 – 1971). A potem zaczyna się jego fascynacja przyrodą („A Bigger Grand Canyon” z 1998 roku jest szczególnie ważny, bo chwilę później Hockney wraca do Europy i odtąd pomieszkuje w Yorkshire, Normandii i Londynie), tworzy obrazy pól, dróg, drzew, portrety – jak sam je nazywa – kwiatów.
Są szkice ołówkiem, bardzo dokładne, a potem przetworzenia, uproszczenia, syntezy prowadzące do niemal do znaku, który skupia uwagę na „istocie” – na tym, co najważniejsze, na „cechach dystynktywnych”, wyróżniających obiekt będący przedmiotem analizy z całej skomplikowanej rzeczywistości, w kolorach raczej odpowiadających nastrojowi malarza niż realiom świata. Prosty, ale precyzyjny. Bajkowo kolorowy, ale akceptowalny i traktowany realistycznie. Kolory mocne. Czyste. Ale przy jednak bliższym przyjrzeniu – niejednoznaczne, zmienne, z zaznaczonym światłocieniem. Ktoś z oglądających wystawę powiedział: „jak gdyby malowało dziecko” – prawda, ale od tego stwierdzenia można by wyprowadzić cały esej o dziecięcym widzeniu świata, o naiwności, prostocie i wrażliwości, którą gdzieś się gubi, dorastając… Na ekspozycji pokazano też całą serię subtelnych akwarel, wiernie oddających pejzaże miasta. Są i takie prace, które nawiązują dialog z dziełami dawnych mistrzów, z Cézannem, Picassem, van Goghiem, pojawiają się inspiracje Munchem i Blackiem. Bo Hockney pozostaje – przy całej swojej osobności – zanurzony w sztuce. I jest jej znawcą, bez wątpienia. Degustatorem.



Według mnie, jedno z najpiękniejszych miejsc na wystawie to „Pokój Księżycowy” („Moon Room”; prace powstały w 2020 roku na iPadzie, a następnie zostały wydrukowane): kilkanaście nocnych obrazów w ciemnym otoczeniu – jasne plamy to tylko księżyc, który rzeczywiście świeci. Albo lampki na choince przed domem. Jest noc, jest klimat nocy. I tylko ten księżyc w pełni, rozświetlający kolory drzew…

fot. A. Kochnowicz-Kann
Zaskoczeń mamy więcej, bo Hockney eksperymentuje: w którymś momencie zastąpił płótno i kasetę z farbami ekranem iPoda i rysikiem zaczął stwarzać świat, a potem go zmieniać – powstałe panele układają się w „żywe” obrazy, które co kilkadziesiąt sekund wyświetlają inną opowieść, a iż jest ich dwanaście, przypominają witrynę sklepową z telewizorami, albo równolegle puszczane, niesynchroniczne, reportaże o Ziemi. Nauczyliśmy się je czytać. Technologia nas przymusiła i przyzwyczaiła do jednoczesności „dziania się” przed naszymi oczami.
Technologia, no właśnie! Z latami fascynuje Hockney’a coraz bardziej – od zmieniających się w czasie obrazów, płynnie przechodzi do zapisów wideo z własnego domu, w którym salon regularnie przekształca się w scenę taneczną. Na wielkiej ścianie galerii mamy coś, co łączy obraz z filmem. W charakterystycznej kolorystyce, z zaburzeniami perspektywy, ale jednak poruszające się. Czy to jeszcze malarstwo czy już wideo-art? Eksperyment czy punkt „dojścia”? A może „wyjścia”?



W największej sali Fundacji, wysokiej jak nawa gotyckiego kościoła, Hockney pokazuje stworzone na nowo swoje scenografie do baletów i oper. Animowane. Otaczają widzów ze wszystkich stron, pojawiają się nad głowami. Można położyć się na przygotowanych materacach i dać się porwać niezwykłej wizji, wtopić się w nią – w jej obraz i dźwięk. Rozbrzmiewają „Święto wiosny” Strawińskiego, „Tristan i Izolda” Wagnera, „Czarodziejski flet” Mozarta,, „Turandot” Pucciniego… Czas unieważniony, zatrzymany, bajka, która działa jakoś terapeutycznie. Wypełnia uśmiechem i spokojem. Wypełnia nadzieją i życzliwością do świata. I się wierzy, iż jedną z najważniejszych misji sztuki jest uwrażliwienie człowieka.
A co z kasztanami z tytułu tego felietonu? Są, oczywiście. Pieczone. Można je kupić także w maju, chociaż „Zuzanna lubi je tylko jesienią”. Czy najlepsze są na placu Pigalle? Nie wiem. Nie próbowałam ich ani tam, ani gdzie indziej, bo nie przepadam. Dla mnie w Paryżu najważniejsze są ulice, uliczki, zakamarki, ogródki kawiarniane i sztuka jakimś cudem wyłączająca z hałasu i tłoku, zaczarowująca. A poza tym, czy po Hockney’u można myśleć o kasztanach? Jedźcie, jeżeli możecie – Paryż jest niedaleko. A jeżeli nie, obejrzyjcie Hockney’a na stronach Fundacji Vuittona w internecie. Warto.


