Przyjechałem z ciężką nowiną, ale rodzice zaskoczyli mnie jeszcze bardziej.
Marek jechał wysłużonym autobusem po wyboistych drogach do rodziców na przedmieściach Poznania, a serce ściskało mu się z żalu. Musiał im oznajmić wieść, która miała przewrócić ich świat do góry nogami – o rozwodzie z żoną. ale to, co usłyszał w rodzinnym domu, okazało się prawdziwym ciosem. Jego starsi już rodzice, których zawsze uważał za wzór trwałego małżeństwa, ogłosili, iż sami się rozstają, i ta wiadomość przyćmiła wszystko, co planował powiedzieć. Teraz Marek stał przed wyborem, który mógł odmienić jego życie, a w duszy szalała burza strachu, winy i niezrozumienia.
Decyzja o rozwodzie z Elżbietą nie przychodziła mu łatwo. Mógłby milczeć, ale plotki w ich małej wiosce rozchodziły się szybko. Elżbieta mogła zadzwonić do rodziców i ze złości wszystko wyjawić, a brat lub siostra mogli przypadkiem się wygadać przy spotkaniu. Marek postanowił, iż lepiej samemu powiedzieć prawdę, by później nie tłumaczyć się z niedomówień. Rozumiał, iż życie bywa nieprzewidywalne i nikt nie jest wolny od błędów.
Wszedł po znanych schodach, nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył ojciec, Józef Kowalski, z ponurą miną, jakby już wiedział, po co syn przyjechał.
— Cześć — burknął. — Dobrze, iż przyszedłeś. Wchodź.
— Cześć, tato — odparł Marek, ale w głowie przemknął niepokój: „Czy ktoś już im powiedział?” — Mama w domu?
— W domu, w domu — odciął się ojciec. — Gdzie niby ma pójść? Siedzi jak jakaś hrabina z kaprysami.
— O czym ty mówisz? — zmieszał się Marek. — Co się stało?
— A to, iż mam dość! — nagle wybuchnął ojciec, odwrócił się i, sapnąwszy ze złości, poszedł do pokoju.
Zaskoczony Marek podążył za nim. W salonie ojciec runął na kanapę, zakładając ręce na piersi. Matki, która zwykle siedziała z drutami do robótek, nie było. Marek zajrzał do sypialni i zobaczył ją — Halinę Kowalską stojącą przy oknie. Jej twarz była ciemniejsza od burzowych chmur.
— Przyszedłeś? — spytała lodowato. — Już się wyprowadziłeś od Elżbiety, czy dopiero planujesz?
— Skąd wiesz? — serce Marka zabiło mocniej. — Dlaczego o to pytasz?
— Bo muszę wiedzieć, czy wynająłeś już mieszkanie, czy nie! — odcięła się matka.
— Jakie mieszkanie? — zbił się z tropu.
— To, w którym będziesz mieszkał po rozwodzie! — wyjaśniła stanowczo.
— Na razie nie — odparł Marek. — Ale skąd wiecie, iż się rozwodzę?
— Wiemy — mruknęła matka. — Więc, synku, poszukaj gwałtownie mieszkania, bo ja się do ciebie wprowadzam!
— Co? — Marek zastygł, nie wierząc własnym uszom.
— Nie! — zagrzmiał z salonu głos ojca. Stanął w drzwiach, płonąc gniewem. — Z Markiem będę mieszkał ja! A ty zostań sobie tutaj, mieszkanie jest na ciebie!
— Ani myślę! — zapiszczała matka. — Nie zostanę w tym domu, gdzie wszystko przesiąknięte jest twoim uporem!
— Stójcie! — Marek wodził wzrokiem od jednego do drugiego. — O czym wy w ogóle mówicie? Gdzie się wybieracie?
— Tam, gdzie i ty! — oświadczył ojciec. — Brawo, synu, iż w porę wpadłeś na pomysł z rozwodem! O, jakiś ty mądry!
— Dlaczego mądry? — Marek czuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg.
— Bo to idealny moment! My z matką też się rozstajemy! — wykrztusił ojciec.
— Co?! — Marek osłupiał. Spodziewał się wymówek, a dostał wieść, która zwaliła go z nóg.
— Dość! — ciągnął ojciec. — Jesteś dorosły, nikomu nic nie jestem winny. Matka i ja znudziliśmy się sobie, tak jak ty i Elżbieta. Wyprowadzam się z tobą, będziemy żyć po męsku!
— Nie, z synem będę mieszkała ja! — przerwała matka. — Ty mi nie jesteś potrzebny, a jemu się przydam. Bez żony się zagubi, a ja jeszcze gotuję. Prawda, Marku? Lubisz przecież moje kotlety?
— A ja to nie umiem gotować? — obruszył się ojciec. — Zrobię lepszy barszcz czy bigos niż niejeden kucharz!
— Cha! — zaśmiała się matka. — Kiedy ty ostatnio gotowałeś? Pół wieku temu?
— No i co? Facety sobie ze wszystkim poradzą! Kobieta nie jest nam potrzebna, tylko pralka, mikrofala i lodówka, żeby zakupy starczyły na miesiąc! — oznajmił ojciec.
— Czego ty uczysz syna?! — oburzyła się matka.
— Dosyć! — warknął Marek, tracąc cierpliwość. — Oszaleliście? Macie prawie osiemdziesięcioro dzieci na karku, a gadacie jak rozwydrzone maluchy! Spójrzcie na siebie!
— A ty sam! — krzyknęli jednocześnie. — Masz prawie pięćdziesiąt lat, a zachowujesz się jak smarkacz! Nie waż się nas pouczać! Lepiej zdecyduj, kogo zabierzesz do nowego mieszkania!
— Skąd wam przyszło do głowy, iż się wyprowadzam? — wybuchnął Marek. — Mamy z Elżbietą własne mieszkanie!
— Jak to? — zdziwiła się matka. — Przecież się rozwodzicie!
— Kto wam powiedział? — spytał.
— Elżbieta. Twoja siostra przekazała, iż do niej dzwoniłeś i wszystko wyznałeś — odparła matka.
— Nie rozwodzę się! — stanowczo oznajmił Marek. — To był żart!
— Żart? — ojciec zmieszał się. — A my tu z matką już planowaliśmy nowe życie, układaliśmy plany… I ty nam to psujesz?
— No właśnie, Marku — burknęła matka. — Nieładnie tak żartować. Rozbudziłeś w nas nadzieję na zmiany, a teraz — żart… Dobrze, będziemy jeszcze jakoś żyć razem, może jeszcze wytrzymamy.
— Ale pamiętaj, synu — dodała — jeżeli jednak zmienisz zdanie i naprawdę się rozwiedziesz, ja i ojciec jesteśmy pierwsi w kolejce, by zamieszkać z tobą. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem — mrukMarek wyszedł na ulicę, czując, iż jego rodzice zagrali przed nim mistrzowski spektakl, a teraz choćby najmniejsza myśl o rozwodzie wydawała mu się śmieszna.