Artur Niewiadomy w dalszym ciągu siedział oparty plecami o pień strzelistej jodły, zasłuchany w otaczające go milczenie. Był przekonany, iż otaczająca go cisza i bezruch to wyłącznie wina jego nieuważności, braku skupienia. Po tym, co wyszeptał mu wiatr, miał nieodparte wrażenie, iż każda piędź leśnego poszycia, przestrzeń zawieszona między drzewami i wszystkie pozostałe elementy Stumilowego Lasu żyją. Przyglądają mu się z ciekawością, wymieniają między sobą uwagi, może choćby pokpiwają z jego niedowiarstwa, mimo to jego duszę wypełnił spokój. Na jego twarzy pojawił się uśmiech i byłby choćby przysnął, gdyby nagle nie pojawiła się trema. Doświadczył kiedyś tego uczucia, kiedy znalazł się na szkolnej scenie. Miał wyrecytować wiersz i wtedy go dopadła, mimo iż światła reflektorów oświetlające jego postać stanowiły kurtynę przysłaniającą widownię. Nikogo nie widział, ale docierały do niego pokasływania, chrząknięcia i szmery rozmów, wiedział iż wpatrują się w niego dziesiątki ciekawskich oczu. To jest dokładnie to, co czuje teraz w Stumilowym Lesie.
Artur Niewiadomy odkleił w końcu plecy od pnia, otrzepał spodnie, a odchodząc, ku własnemu zdumieniu, ukłonił się i powiedział: Dziękuję za gościnę.
Po powrocie do domu długo przeglądał półki i wszystkie inne miejsca wypełnione książkami. A było ich sporo, począwszy od regałów, które sam zmontował, antycznej biblioteczki, po tekturowe pudła różnej wielkości ukryte w sypialni pod łóżkiem. Wybierał po dwie, trzy książki, siadał z nimi w ulubionym fotelu, kartkował je, zatrzymując wzrok na interesujących go fragmentach, po czym odkładał je na podłogę po prawej lub lewej stronie fotela.
Wielokrotnie jeszcze powtarzał tę czynność, aż ustawione w chybotliwą wieżę książki po lewej stronie przewróciły się, tworząc strukturę przypominającą efekt domina.
– A niech to szlag! – wstał, zbierał rozsypane tomy, po czym zanosił je tam, skąd je wyciągnął, urągając w myślach bolącym kolanom. Kiedy skończył, usiadł na powrót w fotelu i zajął się książkami ułożonymi z prawej strony. Sięgał po nie i kładł otwarte na kolanach. Niektóre unosił do twarzy, przymykał oczy i wciągał nosem powietrze. Uwielbiał zapach zadrukowanego papieru, który był dla niego nierozerwalną częścią każdej opowieści. Po chwili książka wracała na kolana, przychodziła kolej na oczy z uwagą przebiegające po rzędach czarnych literek, doprawiając je westchnieniami, uśmiechami, marszczeniem brwi, kiwaniem albo kręceniem głową.
Artur Niewiadomy poszukiwał książki, którą chciałby przeczytać Stumilowemu Lasowi i sprawdzić jak tym razem zareaguje. Czy znowu ukażą się jego oczom postacie zamieszkujące na stronach zaprezentowanej powieści i czy będzie mógł zamienić z nimi kilka słów? Ale najbardziej przejmowała go myśl, czy możliwa byłaby przyjaźń między nimi, albo wniknięcie w pamięć i dusze bohaterów książek, będących przecież wytworem i częścią umysłu autora, jego wyobraźni. Rozmyślając tak, ani przez chwilę nie pomyślał, iż jego rozterki i pytania mogą oznaczać podstępnie rozwijające się szaleństwo. Ale z drugiej strony, tej naprawdę adekwatnej, nie da się inaczej niż przez utożsamianie z dziełem traktować poważnie sztuki, literatury, muzyki. o ile nie stać mnie, żeby stawać się częścią tego, czego słucham, co czytam lub oglądam, to lepiej już dłubać bezrefleksyjnie w nosie i nie oczekiwać niczego więcej poza udrożnieniem zatkanych dziurek. Zasłuchany w myśli otwierał, zamykał i gładził okładki „Cola Breugnon”, „Lolity”, „Biegunów” – Tokarczuk, „Instytutu” – Żulczyka i wielu innych, zamieszkałych z nim książek, jednak największą miłością jego czytelniczego życia była powieść „Mistrz i Małgorzata”, którą czytał tak często, jak często dopadały go chandry, poczucie bezsilności wobec łajdactw współczesnego świata i zwykłe zmęczenie. Zawsze pomagało, jak najlepszy antybiotyk na stany zapalne. A mimo to najdłużej tego dnia obracał w dłoniach, wertował strony i czytał fragmenty powieści Michela Houellebecqa „Soumission” – czyli uległość. Zainteresował się tą powieścią po przeczytaniu jednego, krótkiego zdania: „Kto kontroluje dzieci, kontroluje przyszłość”, na które natrafił przypadkowo, otwierając książkę akurat na stronie zawierającej to groźnie brzmiące memento. Dzięki niemu brnął dalej, zagłębiał się w niełatwy tekst przypominający gorącą publicystykę kierowaną przeciw współczesności, jej elitom, a głównie przeciw muzułmanom. Francją rządzi Bractwo Muzułmańskie przy aprobacie i czynnym udziale dużej części społeczeństwa. Okropna wizja! „Susmission” znaczy uległość! To straszne, bo każda uległość ma tragiczny koniec. Dlatego Artur Niewiadomy postanowił zafundować Stumilowemu Lasowi wieczór czytelniczy z Houellebecqiemtak bardzo różniącym się od jego ulubionych autorów, jednak ciekawość reakcji lasu zwyciężyła, tym bardziej iż problem narastającej dominacji wymuszającej uległość można śmiało porównać z panoszeniem się sporej części kleru owładniętego wizją potęgi Kościoła dyktującego warunki w każdej dziedzinie życia.
Najgorsze, iż wizja powoli stawała się ciałem.
– Idę! – powiedział głośno. – Nie ma co marnować czasu – rozejrzał się na wszelki wypadek, ale wszystko, czego potrzebował, miał przy sobie: egzemplarz powieści „Uległość”, latarkę, zapałki i oczywiście składany leżak. Choćby zaraz może iść do Stumilowego Lasu. I poszedł. Godzina była jeszcze całkiem młoda, więc nie musiał brać latarki. Świeczek też nie będzie zapalał. Światło wpadające przez iglaste sklepienie lasu stwarzało dobre warunki do swobodnego czytania bez dodatkowego oświetlenia. Rozłożył leżak, tam gdzie zwykle, a oparcie ustawił w pozycji do siedzenia. Mimo iż mniej więcej wiedział, jakiej reakcji lasu może się spodziewać, serce przyspieszyło, a dłonie delikatnie zwilgotniały. Czas jakiś wiercił się na leżaku, póki nie znalazł najwygodniejszej pozycji, po czym otworzył książkę i zaczął przewracać strony w poszukiwaniu jakiegoś interesującego fragmentu. Minęło kilka minut, zanim trafił na to, czego szukał. Chwilę przyciskał ją do piersi, wpatrując się w gęste krzaki malin, jeżyn i jeszcze innych, których nazw nie znał, aż w końcu odchrząknął i zaczął czytać.
„Uwielbiam wieczorne relacje z wyborów prezydenckich; obok finałów piłkarskich mistrzostw świata to chyba mój drugi ulubiony program telewizyjny, napięcie jest oczywiście słabsze, gdyż wieczory wyborcze należą do dość szczególnego typu narracji, w którym wynik jest znany już od pierwszej minuty, ale niezwykła różnorodność uczestników (politolodzy, pierwszoligowi komentatorzy polityczni, tłumy zwolenników opanowanych szałem euforii lub rozpaczy w sztabach swoich partii i wreszcie sami politycy, ich składane na gorąco deklaracje, niekiedy przemyślane, niekiedy improwizowane) oraz ich rozgorączkowanie dają widowni wrażenie, jakże rzadkie, cenne i telegeniczne, iż oto jest świadkiem chwili historycznej.
Sparzywszy się na poprzedniej debacie, której praktycznie nie udało mi się śledzić z powodu kaprysów mikrofalówki, tym razem kupiłem sałatkę tarama, humus, bliny i kawior, a poprzedniego dnia wsadziłem do lodówki dwie butelki Doruhin Rully. Kiedy tylko David Pujadas pojawił się na ekranie o dziewiętnastej pięćdziesiąt, od razu zrozumiałem, iż relacja wyborcza zapowiada się niczym wino najprzedniejszego rocznika i czeka mnie wyjątkowy wieczór przed telewizorem. Pujadas zachowywał spokój profesjonalisty, ale błysk w jego oku nie pozostawiał wątpliwości: wyniki, które on już znał i w ciągu dziesięciu minut miał ujawnić, będą ogromną niespodzianką, a francuski gmach polityczny zachwieje się w posadach.”
Artur Niewiadomy przeczytał kilkanaście stron powieści, na których narrator, François, renomowany profesor literatury, opowiada o wydarzeniach, które doprowadziły do gwałtownego załamania dotychczasowego dwubiegunowego układu centrolewica – centroprawica, który od niepamiętnych czasów leżał u podstaw francuskiego życia politycznego, aż w końcu rosnące od lat w siłę Bractwo Muzułmańskie, którego przywódca Mohamed Ben Abbes, w drugiej turze wyborów, będących na razie fantazją literacką, pokonuje Marine Le Pen, ponieważ zdołał dogadać się z partiami upadłej Republiki. Zaczyna się rewolucja, w każdej dziedzinie zmieniająca świat w koszmar metodami miękkich ingerencji i interwencji niebudzących społecznego sprzeciwu. Podstawą nowego porządku jest patriarchalna rodzina, a gospodarka ma się opierać na małych rodzinnych przedsiębiorstwach. Natomiast najlepsze miejsce dla kobiety to dom i łóżko mężczyzny.
– Wystarczy! Przestań czytać – spomiędzy splecio-nych gałęzi i gęstwiny krzaków nadleciał szeleszczący, ale wystarczająco silny głos, a wraz z nim pojawiła się wysoka, niewyraźna postać utkana z głębokiego cienia. Inaczej nie da się jej opisać. – Nie gniewaj się, ale fragment powieści, który przeczytałeś, mimo iż niezmiernie interesujący, przepowiada złą przyszłość pięknego kraju, który sam winien jest muzułmańskiej nawałnicy, między innymi z powodu braku jednorodnego programu pomagającego w socjalizacji i asymilacji w nowym dla owych muzułmanów miejscu, dlatego poprzestańmy na tym fragmencie. W naszym kraju nie ma wyznawców Allacha, społeczeństwo stanowią katolicy, jednak problem tkwi nie w postaci Boga tylko w jego wyznawcach. Tu się chyba zgadzamy.
– Oczywiście – Artur Niewiadomy ani myślał dyskuto-wać, tym bardziej iż głos miał rację. – I zdaję sobie sprawę, iż najdokuczliwsi dla wszystkich ustroju opartego na wierze nie są wyznawcy innych religii, tylko laicy – tacy jak ja! A moja dokuczliwość czyni ze mnie wroga. To znaczy, iż moim wrogiem, na zasadzie symetrii, powinien być…
– Rozbuchany katolicyzm – dokończył za niego głos. – Ale ty jesteś raczej adwersarzem niż wrogiem. Tylko iż ortodoksi nie uznają takich niuansów, jak różnica między przeciwnikiem a adwersarzem. W związku z tym, jak biel na czerni, jesteś rozpoznawalnym już na pierwszy rzut oka wrogiem. A co należy czynić z takimi? – Artur smętnie pokiwał głowa. – No właśnie. Zresztą wszystko co wynika z tej prostej konstatacji, jest przed tobą – postać utkana z mroku i cienia rozpłynęła się, zabierając głos ze sobą.
– Ale co masz na myśli?! Nie odchodź, proszę!
– Niedługo się spotkamy – usłyszał na koniec ledwo zrozumiałe słowa.
Artur Niewiadomy siedział jeszcze kilka minut oparty plecami o pień wiekowej jodły, wytężając słuch, jednak niczego więcej oprócz własnego oddechu już nie usłyszał. Nie doczekawszy się delikatnego choćby szmeru zwiastującego powrót głosu, wstał, chwilę się przeciągał, po czym ruszył w stronę domu. Szedł powoli, co kilka kroków przystawał, rozglądał się, znowu ruszał i zastanawiał się, jak po tym co go spotkało i co usłyszał w Stumilowym Lesie powinien zorganizować sobie życie.
– Tak – zatrzymał się po raz któryś już w drodze do domu i powiedział bardzo głośno – Nowe życie! Oczywiście, iż nowe… Tylko jak się do tego zabrać? – a za chwilę kontynuował dużo ciszej. – Czuję przed sobą wyzwanie i muszę je podjąć. Mam wrażenie, iż właśnie w tym celu mój kochany las nawiązał ze mną kontakt. Trudno udawać, iż nic takiego się nie dzieje, skoro dzieje się! – mruczał. – Ten cholerny ksiądz gotów jest takich jak ja i mój wnuk palić na stosie! Najgorsze w tym wszystkim, iż tylko ja widzę zagrożenie! choćby rodzice Krzysia są obojętni wobec tego, co „święta szkoła” wyczynia z ich synem. No chyba, iż jestem psychicznie chory – chwilę szedł w milczeniu i kiwał głowa, a potem powiedział do siebie, mocno akcentując słowa – NIE, NIE JESTEM… – i po chwili. – Choć byłoby chyba lepiej dla świata, gdybym jednak był.
Do domostwa Artura zostało zaledwie sto metrów, on jednak ociągał się, a im bliżej był, tym jego nogi stawały się cięższe. W końcu doczłapał do furtki, oparł dłoń na klamce i spojrzał za siebie, na rozległe pola i ciemnozieloną, milczącą bryłę lasu.
– W tej ciszy kryje się zapowiedź czegoś złego… – mruknął i wszedł na podwórko.
Tego wieczoru nie był w stanie skupić się na żadnej czynności. Włączył radio, żeby po kilku minutach wyłączyć, przeklinając niekończące się utarczki polityczne zwane dyskusjami, w rzeczywistości polegające na wzajemnym, bezceremonialnym przerywaniu wypowiedzi i przekrzykiwaniu jeden drugiego, albo drugą. Kto głośniejszy i bardziej bezczelny, ten górą. Może telewizja, mimo iż od dawna jej unikał, pomoże mu oderwać się od natrętnych myśli. Ale nie, pomimo dostępnych co najmniej stu kanałów, na każdym starzyzna, wyświechtane filmy i powtarzane w kółko programy kabaretowe. To samo z muzyką, głównie disco polo, powtórkami festiwali wzbudzającymi odruchy wymiotne, a poza tym wszechobecnymi gadającymi głowami, zatroskanymi losem kraju, ale zatroskanymi w sposób zgodny z poglądami kilkuosobowych gremiów decyzyjnych partii, z których się owe głowy wywodzą.
– Pocałujcie mnie wszyscy w dupę! – krzyknął Artur i poszedł pod prysznic. Strugi ciepłej wody poprawiły mu nastrój na tyle, iż zjadł dwie pajdy suchego chleba z gotowanym boczkiem i wypił duży kubek herbaty z miodem gryczanym. Po ostatnim, najbardziej miodowym łyku odetchnął głęboko, mrucząc do siebie – Jak na jeden dzień wystarczy mi przyjemności – wstawił talerz do zlewu i zgasił światło.
Poranek nie uszanował nadszarpniętego spokoju Artura i rozpoczął nowy dzień bardzo hałaśliwie, można by powiedzieć złośliwie, gdyby pory dnia zdolne były do wyrażania uczuć. Za oknami domostwa panował harmider godny centrów wielkich miast, a nie zielonych peryferii oddalonych od śródmieścia dwadzieścia kilometrów, jeżeli nie więcej. Przez zamknięte okna wdzierał się warkot silników, chyba samochodów ciężarowych. Wtórowały im przejmujący turkot i pojękiwania, jakie wydają maszyny budowlane. Od czasu do czasu przez niesamowity hałas przebijały się ludzkie głosy, pokrzykiwania, a głównie przekleństwa. Nic podobnego nie wydarzyło się, od kiedy zamieszkał na tym odludziu, to znaczy od kilkudziesięciu lat. Artur zerwał się z łóżka i podbiegł do okna. Niestety, wysoki żywopłot zasłaniał wszystko, co się za nim działo.
– Chryste Panie! Najazd Marsjan?! – pokrzykiwał, ubierając się w błyskawicznym tempie. Gdyby to był nocny alarm w jednostce wojskowej, pierwszy zameldowałby się na placu apelowym.
– Panowie, a co wy tu robicie?! – zwrócił się do trzech mężczyzn stojących na środku piaszczystej drogi wijącej się w stronę Stumilowego Lasu. – Co tu się dzieje?!
Mężczyźni wyglądający na inżynierów pochylali głowy nad dużym arkuszem papieru.
– A pan kto? – odezwał się jeden z nich.
– Ja tu mieszkam!
– Precyzyjniej będzie, jeszcze pan mieszka – odpo-wiedział zagadnięty, a reszta towarzystwa roześmiała się głośno.
– Albo zaraz mi odpowiecie, albo spuszczam rottwe-ilery z łańcucha. Pasuje?! – Artur zdenerwował się nie na żarty, czyli, krótko mówiąc, wkurwił się na panów żartownisiów.
– Spokojnie! Co pan taki nerwowy? Kolega żartował.
– Ale ja nie żartuję – Artur miał tak wściekły wyraz twarzy, iż nie musiał po raz drugi obiecywać spuszczenia rottweilerów, które wymyślił na poczekaniu, ale pomogło.
– Przepraszamy pana, ale my tylko nadzorujemy inwestycję.
– Chryste! Jaką inwestycję?!
– To pan nic nie wie? Ma tu powstać olbrzymi ośro-dek szkolno-wychowawczy połączony z osiedlem mieszkaniowym i centrum maryjnym z wielkim kościołem, posągiem Chrystusa wyższym niż w Świebodzinie i Rio razem wziętych, do tego hotel, tereny rekreacyjne i czort jeden wie co jeszcze.
Artur Niewiadomy poczuł, jak zaczynają mu drżeć mięśnie łydek.
– Ludzie! – złapał się za głowę. – A co ze mną? Przecież ja tu mieszkam od lat! To jest istny raj na ziemi. Co się stanie z ciszą, zwierzętami i moim lasem? Kto to wymyślił?! Kto pozwolił na tę zbrodnię?! – Artur ciężko oddychał. – Prędzej bym się najazdu Tatarów spodziewał niż tego… – nie dokończył dramatycznej myśli, bo jeden z panów inżynierów chwycił go za ramię i obrócił w stronę pól, skąd dochodził metaliczny jazgot koparek i spychaczy.
– Widzi pan tego, tam – wskazał na postać w czerni stojącą pomiędzy koparkami w towarzystwie grupy pracowników uzbrojonych w teodolity i tyczki miernicze. – To główny macher, udziałowiec tego cyrku, a raczej główny inwestor. Jego pan pytaj.
Artur pobiegł w stronę mierniczych, ale w połowie dystansu zatrzymał się, zabrakło mu tchu z wściekłości.
– Panowie! – krzyknął z daleka, ale nikt go nie usłyszał. Bardziej wkurzony niż zdyszany doczłapał w końcu do grupy siedmiu głośno dyskutujących mężczyzn. – Panowie, co tu się wyrabia, do ciężkiej cholery?! – krzyknął już pełną mocą płuc. W tym samym momencie jego wzrok zatrzymał się na czarno odzianym jegomościu. Matko jedyna!, ta piekielna czerń to kolor sutanny księdza dyrektora, z którym wczoraj miał ostre starcie.
– O! – ksiądz uśmiechnął się złośliwie. – Pan anty-chryst się pofatygował. A cóż to sprowadza waszmościa na to zapomniane pustkowie?
– Co mnie sprowadza? – Artur usiłował opanować wzburzenie. – A to, iż mieszkam na tym pustkowiu i dobrze mi tu było. Aż do dzisiaj! A czemuż to nie dotarło do mnie nic w sprawie tej inwestycji? Przecież to się dzieje pod moim nosem – wskazał palcem kępę drzew i krzewów, pośród których kryło się jego domostwo.
– Szanowny panie – ksiądz splótł dłonie na wy-datnym brzuchu opiętym sutanną. – Nie powinienem w ogóle z panem rozmawiać, albowiem mieszka pan tu półoficjalnie. Pańskie cygańskie obozowisko nie jest obiektem budowlanym w świetle przepisów architektonicznych, ponieważ pozbawione jest fundamentów, usytuowane jest na bloczkach cementowych, a teren, na którym stoi, jest opisany w planie zagospodarowania miejscowego jako działka rekreacyjna bez możliwości zabudowania jej domem mieszkalnym. choćby nie jest pan zameldowany w tej nędznej prowizorce, bo żaden urzędnik by tego nie uczynił. Przypomnę łaskawco, krzykliwy obywatelu, iż jest pan zameldowany u swoich dzieci, rodziców tego małego bezbożnika, Krzysia. Co? Zamurowało? Każdy miał możliwość wglądu w plany projektu, ale jakoś nikt nie protestował, a dokumentacja przez pół roku była dostępna dla wszystkich zainteresowanych. Teraz to może pan krzyczeć sobie do woli. Zresztą postępowanie kończące okres dzierżawy terenu, z którego pan korzysta, jest praktycznie zakończone. jeżeli się nie mylę, wczoraj minął termin składania zażaleń. Ale choćby gdyby złożył pan w terminie, sam diabeł by ci nie pomógł – ksiądz przeszedł nagle na ty i zarechotał nieprzyjemnie.
Artur Niewiadomy poczuł jak wzburzona krew rozsadza mu głowę, a potem pociemniało mu w oczach. Nie był w stanie wydobyć ze ściśniętego gardła ani pół słowa. Wściekłość mieszała się z przerażeniem i piekącym rozżaleniem. Jakim prawem w najpiękniejszym miejscu pod słońcem ten koszmarny człowiek, ksiądz uzurpujący sobie i swojej instytucji prawo do działania w imieniu Pana Boga, który nigdy w historii chrześcijaństwa nie wypowiedział osobiście na ten, ani na żaden inny temat choćby jednego słowa, chce tu budować nowy Malbork, tylko wielokrotnie większy niż historyczny oryginał. Niesłychane! To nie może być prawda! jeżeli wszyscy wiedzieli, to dlaczego nikt nie protestował? Sprzedajny, zastraszony, tchórzliwy narodek dla własnej wygody nie będzie się narażał potężnemu klanowi biznesmenów w koloratkach, którzy wpoili maluczkim, iż egzystencja bez obecności krzyża to grzeszna miałkość, dlatego zdezorientowane pospólstwo, na wszelki wypadek, resztę bezbożnego świata ma w dupie! W konsekwencji samych siebie. Dadzą sobie wszystko odebrać, poza weekendowym grillowaniem. Groza! Ale mnie nie jest wszystko jedno. Póki żyję nie pozwolę na ten „święty” rozbój, zawłaszczanie ziemi i wspólnych dóbr, tylko dlatego, iż ksiądz dyrektor wymyślił sobie tworzenie nowej, starej rzeczywistości.
– O, nie! – Artur Niewiadomy odzyskał głos. – Dopó-ki bije moje serce, dopóki jeszcze odróżniam dobro od zła, będę z tobą walczył, handlarzu ciemnością! Nie zapędzisz swoich naiwnych wiernych do pańszczyźnianej pracy przy tym koszmarze, bo ja na to nie pozwolę! Zrobię wszystko, żeby…
– A ty możesz pozwalać, albo czegoś tam zabraniać na swoim podwórku. I to już niedługo – ksiądz wszedł mu w słowo. – Ja jestem twoją zwierzchnością i masz szanować mnie i moje decyzje. I zapamiętaj, niegodny tego miana, człowieku, co ci teraz powiem: wszelka dusza niechaj będzie poddana wyższym zwierzchnościom, albowiem te, które są, od Boga są postanowione, przeto kto się sprzeciwia zwierzchności, sprzeciwia się postanowieniu boskiemu, ciężko grzeszy! A tu i teraz ja jestem jednym i drugim, więc miej się na baczności! – po tych słowach ksiądz dyrektor i posiadacz, Bóg jeden wie, jakich jeszcze tytułów, odwrócił się do Artura tłustym rewersem i powrócił do rozmowy z geometrami.
– No, to zobaczymy, jak się sprawy potoczą. Żeby tyl-ko zwierzchność „nadmuchanej ekscelencji” nie straciła do niego cierpliwości! – w rozpalonej głowie Artura rodziły się szaleńcze pomysły poskromienia księdza i jego megalomańskich pomysłów.
Artur odwrócił się na pięcie i pobiegł do siebie tak szybko, jak mu pozwalały na to nadgryzione czasem kolana. Po drodze łykał ostre przekleństwa, żeby nie usłyszeli ich zgromadzeni wokół księdza, w końcu to tylko wynajęci pracownicy, nie oni są winni architektonicznego gwałtu na miejscowym raju.
Artur wpadł do swojej samotni wzburzony jak nigdy. Natychmiast usiadł do komputera i zaczął szukać informacji, czym ma zamiar zabudować, jak by nie było chronione tereny Natura 2000, szara eminencja w czarnej sukni. Że też nigdy nie wchodził na inne strony, niż literackie nowości. Tym razem otworzył stronę Wydziału Architektury i Budownictwa urzędu miasta i tam trafił na wzmiankę o projekcie fundacji Civitas Dei – Opus Magnum. Znalazł także lokalizację i krótki opis przedsięwzięcia. Ma to być kompleks złożony z zespołu szkół podstawowych, technikum informatycznego, liceum, szkoły wyższej kultury politycznej i prawa, sal konferencyjnych, hoteli, domu pielgrzyma, przystani księży emerytów, uzdrowiska, kościoła i jeszcze wielu innych cudowności, takich jak trasa mini pielgrzymek ze stacjami Męki Pańskiej w wersji audio i wideo. No istny cud! Artur klikał linki do projektu, ale wszędzie odbijał się od informacji: „Ze względu na inne nie wymienione funkcje związane z szeroko pojętym bezpieczeństwem państwa, wszelkie pytania proszę kierować…”. I tu następował elektroniczny adres rzecznika projektu. Ponieważ teren planowanej inwestycji leżał na granicy miasta i powiatu, próbował znaleźć coś na stronie marszałka województwa. Ani śladu fundacji Civitas Dei – Opus Magnum. Próbował także na stronie Biura Prezydenta Miasta, a potem przeszukał strony Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i jeszcze Ministerstwa Obrony Narodowej, poszukując informacji o ewentualnych dotacjach z państwowych funduszy. W końcu tak gigantyczna skala przedsięwzięcia wymaga setek milionów, więc logicznym się wydaje, iż zwyczajowa taca to za mało. Niestety, oprócz ogólnego w zarysach harmonogramu rozdysponowania publicznych środków, ani słowa o szczegółach. Jedno niezbicie wynikało ze strzępów dostępnych informacji: inwestycja fundacji jest priorytetowa. Koniec. Ani słowa o przetargach, przekazaniu gruntów pod inwestycję, ewentualnych wywłaszczeniach, albo przedterminowym wygaszaniu umów dzierżawy. Okazało się, iż fundację Civitas Dei – Opus Magnum kryją kompletne ciemności. Potężne ciemności.
– Skandal – Artur huknął pięścią w stół z taką siłą, ze biedny laptop podskoczył i zsunął się na podłogę. Na szczęście zakrywał ją w tym miejscu puszysty dywan. – Światem rządzi jedna wielka mafia! Dlaczego nie mogę dowiedzieć się, co takiego wyrosnąć ma tuż pod moim nosem? Wszystko objęte klauzulą poufności, niejawne i wielce podejrzane. A kiedy dzieje się tak właśnie, iż nic nie wiadomo i wszystko głęboko ukryte jest przed społeczeństwem, to rodzi się podejrzenie, iż w grę wchodzą wielkie pieniądze, bajońskie sumy poza wszelką kontrolą.
– Jasna cholera! Przecież nie może tak się dziać na bo-skim, podobno, świecie, iż jakiś nadzwyczajnie ustosunkowany ksiądz robi, co chce z naszym wspólnym dziedzictwem, schedą po przodkach i tradycją, również świecką, czyli także moją. Będę jej bronić do upadłego!
Artur Niewiadomy nie mógł znaleźć sobie miejsca. jeżeli choćby przerywał na chwilę nerwowe krążenie z pokoju do pokoju, do kuchni i z powrotem, przysiadywał tu i tam, nie wytrzymywał dłużej niż kilka sekund, zrywał się i kontynuował bezładną krzątaninę od ściany do ściany, jak czynią to zamknięte w klatkach dzikie zwierzęta.
W pewnym momencie zatrzymał się i plasnął dłonią w rozgorączkowane czoło.
– Jadę do miasta! Muszę w końcu dowiedzieć się, o co w tej hucpie chodzi – zajrzał do szafy, wyciągnął z niej wełnianą kurtkę, ale bez ocieplającej podpinki, a z szuflady dokumenty, dwa banknoty stuzłotowe, kartę płatniczą i telefon komórkowy. Wyklikał numer radio taxi i zamówił kurs do centrum.
– Jak długo będę czekał…? Ile?! Kwadrans?! – Artur zapytał podniesionym głosem, ale zaraz się zmitygował. – Nie, nic takiego się nie stało, po prostu jestem spóźniony. Oczywiście, iż to nie pani wina. Dziękuję i przepraszam – Artur wyszedł przed dom, na ukochaną, piaszczystą drogę. Obserwował uwijających się robotników i sunące powoli lawety wyładowane betonowymi płytami. „Będą skurczybyki układać drogi dla ciężkiego sprzętu” – pomyślał, a potem, nie zdając sobie z tego sprawy, podniósł zaciśniętą pięść ponad głowę i krzyknął:
– Jeszcze z wami zatańczę!
