Szczęście w samotności: jak odzyskałam euforia życia po stracie męża

newsempire24.com 1 dzień temu

Nazywam się Agnieszka, mam 52 lata i zdaję sobie sprawę, iż nie każda kobieta zrozumie moje słowa. Co więcej, nie mam wątpliwości, iż niektórzy mnie osądzą, pokręcą głową i zapytają: „Jak możesz tak mówić o mężu, którego przecież kochałaś?” Jednak nie szukam aprobaty ani współczucia. Chcę po prostu podzielić się tym, co się ze mną stało, kiedy zakończył się jeden wielki etap mojego życia… a rozpoczął nowy.

Z Piotrem spędziłam razem równo dwadzieścia lat. Przez ten czas nie doczekaliśmy się najważniejszego — dzieci. Przyczyn było wiele i, szczerze mówiąc, z biegiem lat przestaliśmy z tym walczyć. Nie było to dla nas tragedią — naprawdę byliśmy szczęśliwi we dwoje. Piotr był moim mężem, przyjacielem, oparciem. Zawsze podejmował decyzje, z którymi się zgadzałam. Nigdy się nie kłóciliśmy. Wszyscy wokół widzieli nas jako idealną parę. Pogodziłam się z tym, iż moim przeznaczeniem jest być przy Piotrze i ani przez chwilę nie wątpiłam w słuszność tej drogi.

Pewnego dnia po prostu już się nie obudził. Zawał serca. Bez ostrzeżenia. Bez szansy. Odszedł w jedną noc, a ja… jakbym przestała istnieć. Przez pierwszy tydzień żyłam jak we śnie: zabierałam się do spraw, zaraz je porzucałam, gubiłam się w dniach. Serce pękało z bólu. Nie miałam pojęcia, jak żyć bez niego — wszystko w domu, na świecie, w mojej głowie kręciło się wokół Piotra.

Przyjaciółka namówiła mnie na wyjazd w Tatry. Wiedziała, iż zawsze chciałam jechać w góry, ale Piotr uważał to za „zmarnowanie czasu”. Pojechałam… i ku swojemu przerażeniu poczułam ulgę. Szłam po skrzypiącym śniegu, wdychałam mroźne powietrze i nagle zrozumiałam, iż jest mi — lekko. Swobodnie. Tak, jakbym w końcu zdjęła z siebie coś ciężkiego.

Tak zaczęło się moje nowe życie. Co sobotę wybierałam się w góry. Bez towarzystwa, bez celu, po prostu, aby iść i oddychać. Potem zapisałam się na zajęcia taneczne. Tańce latynoamerykańskie. Nigdy bym nie pomyślała, iż po pięćdziesiątce będę wirować w rytm samby i salsy. Plotki nie kazały na siebie czekać: „Wesoła wdowa”, „jeszcze czterdzieści dni nie minęły, a ona już tańczy!” Ale milczałam. Rzeczywiście opłakiwałam, do dziś kocham Piotra. Ale jednocześnie… po raz pierwszy w życiu poczułam smak życia.

Oddałam sąsiadom wszystkie słoiki z kompotami, które robiłam tylko dla męża, choć sama ich nie znosiłam. Pojechałam do Krakowa — miasta, o którym marzyłam całe życie, a Piotr uważał za „zbyt pretensjonalne”. W Nowy Rok zrezygnowałam z sałatki jarzynowej i śledzia pod pierzynką — po raz pierwszy od dwudziestu lat. Poszłam do restauracji, sama, elegancko ubrana, z winem i muzyką. I było mi dobrze.

Minęło pięć lat od śmierci Piotra. W tym czasie zrobiłam wszystko, o czym dotąd tylko marzyłam. Malowałam, podróżowałam, po prostu siedziałam na balkonie z książką, patrząc na miasto bez odczucia, iż komuś coś jestem winna. Jakbym odzyskała swoje zagubione „ja”.

Wszyscy wokół mówią: „Agnieszka, czas znów wyjść za mąż. Jesteś młoda, piękna, aktywna”. A ja się uśmiecham. Nie, nie chcę już wychodzić za mąż. Nie dlatego, iż boję się zdrady, rozczarowania czy bólu. Nie. Po prostu po raz pierwszy odnalazłam to, czego zawsze mi brakowało — wewnętrzny spokój. Spokój. Proste, ludzkie szczęście żyć tak, jak chcę. Bez oglądania się za siebie. Bez pytania o pozwolenie. Bez dostosowywania się.

To nie znaczy, iż nie kochałam Piotra. Kochałam. I być może kocham nadal. Ale teraz wiem, iż miłość do mężczyzny to nie jedyny sens życia kobiety. Szacunek do siebie, troska o własne pragnienia, prawo do bycia sobą — to jest ważne. I jeżeli komuś wyda się to egoizmem — niech tak będzie. A ja, ta „wesoła wdowa”, w końcu stałam się po prostu szczęśliwą kobietą.

Idź do oryginalnego materiału