Na Netfliksie znajdziecie już „Świt Ameryki”, czyli serial limitowany w klimacie oscarowej „Zjawy”, napisany przez tego samego scenarzystę. Czy warto oglądać tę podróż na Dziki Zachód?
W 1857 roku na ziemiach znanych do końcówki XIX wieku jako Terytorium Utah doszło do zdarzenia, które do historii przeszło pod nazwą masakry pod Mountain Meadows. Grupa około 140 kolonistów wędrujących z Arkansas na Zachodnie Wybrzeże padła ofiarą mormońskiej milicji, która, najpewniej w panicznej obawie o utratę wpływów na tym obszarze, zdecydowała się podróżników zaatakować. W zasadzce zginęli niemal wszyscy – za wyjątkiem parunastu dzieci, zbyt młodych, by zapamiętać, co naprawdę się wydarzyło. Winę za zbrodnię mormoni próbowali zrzucić na rdzennych Amerykanów z plemienia Pajutów.
Świt Ameryki – o czym jest serial Netfliksa w stylu Zjawy?
Sześcioodcinkowy „Świt Ameryki” (widziałem przedpremierowo całość) odtwarza ułamek tego zdarzenia w złożonej choreograficznie i szalenie drastycznej sekwencji mogącej kojarzyć się – tak jak i cały serial – ze „Zjawą” Alejandra Gonzaleza Iñárritu, za którą w 2016 roku Leonardo DiCaprio odebrał zasłużonego Oscara. Tego, czy to porównanie działa na korzyść tytułu Netfliksa, dowiecie się później.
Produkcja wykorzystuje okoliczności rzeczywistej masakry do zawiązania narracji o brutalnym starciu kultur i religii, do którego doszło na nowo skolonizowanych ziemiach – za wyjątkiem tego zdarzenia historia serialu to „fabularyzowana dramatyzacja”, jak opisuje ją sam streamer. Programową „atrakcją” jest tu natomiast pokazanie młodego państwa w optyce rodem z filmu Iñárritu, a więc dotkliwej, surowej i naturalistycznej.
Początki państwa ufundowanego na wielkich marzeniach i jeszcze większych tragediach obserwujemy tu oczyma Sary Rowell (Betty Gilpin, „Pani Davis”), podróżującej przez Nowy Świat w towarzystwie nastoletniego syna (Preston Mota). Kobieta przyłącza się do kolonistów w nadziei na bezpieczną drogę na Zachód, gdzie na dwójkę czeka podobno ojciec chłopaka.
Wątek matki i syna splata się z losami mnóstwa bohaterów (z których serial robi później lepszy i gorszy użytek): małżeństwa mormonów (Dane DeHaan, „Historia Lisey”, i Saura Lightfood-Leon, „Władcy przestworzy”) przekonanych, iż Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich pokaże im Ziemię Obiecaną; młodej rdzennej Amerykanki (Shawnee Pourier, „Stranger Things”), uciekającej przed zemstą współplemieńców, czy tajemniczego tropiciela Isaaka (Taylor Kitsch, „Friday Night Lights”), który wbrew samemu sobie wspomaga Sarę w niebezpiecznej podróży.
Na obrzeżach „Świtu Ameryki” otrzymujemy i drobną opowieść o oficerze federalnej armii (Bodhi Radher, „Better Call Saul”) i o jego podupadłej wierze w słuszność kolonizacji, a także wątek polityczny z rdzennymi Amerykanami z plemienia Szoszonów, okrutnym Bringhamem Youngiem (Kim Coates, „Synowie Anarchii”) – rzeczywistym gubernatorem Terytorium Utah, a także mormońskim prorokiem – i niesprzyjającym mu zarządcą lokalnego fortu, Jimem Bridgerem (Shea Whigham, „Zakazane imperium”). Ciekawostka: to najwyraźniej ten sam bohater, acz starszy o jakieś cztery dekady, co młody traper grany w „Zjawie” przez Willa Poultera. Bridger to bowiem też postać historyczna, mało tego: o wyjątkowo bogatym życiorysie.
Świt Ameryki to niezły western o wielkich ambicjach
Dzieje się więc w serialu bardzo dużo i jak na dłoni widać w nim ambicje scenarzysty, Marka L. Smitha. Okazja do powrotu do przedsecesyjnej Ameryki łączy się ze znacznie „większym” scenariuszem od tego, który napisał z samym reżyserem na potrzeby „Zjawy”. W tamtym przypadku fabuła była zresztą minimalna, wręcz pretekstowa – cała siła leżała w pracy za kamerą i przed nią. Droga zemsty, po której czołgał się poturbowany Hugh Glass, miała umożliwić Iñárritu opowiedzenie widzom o relacji człowieka z naturą – jego miejscu w niej i instynktach, które wyzwala. Podobnym „wehikułem” dla rozważań nad apokaliptyczną wizją Zachodu i bezsensem przemocy próbuje być i „Świt Ameryki”, ale serial nie jest w stanie osiągnąć podobnego efektu, co wizyjne kino Meksykanina.
Scenariusz nie jest jedynym problemem, ale mocno łączy obie produkcje – na korzyść niestety tylko jednej. I w serialu Netfliksa bowiem dostajemy postacie o cokolwiek ograniczonym rysie. Przy „Zjawie” nie był to jednak problem. Zgrabna forma filmu stawiała na doznaniowość i nieomal cielesne podzielenie z bohaterem jego woli przetrwania. „Świt Ameryki” wprowadza zaś zawiłe historie, a przy tym postacie, przez które koszmarom wczesnego Zachodu przyglądamy się trochę, jak przez przez bezbarwne szkiełka – i to przez blisko sześć godzin.
Mimo kilku udanych kreacji aktorskich nie wciąga np. historia Sary, jej syna i ich straumatyzowanego przewodnika. Wątek nie tylko nuży (z drobnym wyjątkiem – w postaci upiornego spotkania z grupką francuskich traperów), ale wraz z kolejnymi milami przebytymi przez ośnieżone lasy oddala się od głównej osi serialowej dramaturgii. Nie dziwi zatem, iż na pewnym etapie „Świt Ameryki” zaczyna go marginalizować, przenosząc uwagę na postacie z – pozornie – drugiego i trzeciego planu.
I te wątki są jednak w serialu albo szczątkowe (jak niezbyt czytelna historia niezależnej mormonki, Abish Pratt i „pogubiona” opowieść jej męża) albo sprowadzone do uproszczonych wzorów gatunku. Choć początki serii sugerują przyjrzenie się realiom skonfliktowanej młodej Ameryki, druga połowa serii bazuje już przede wszystkim na wielkim patosie, jaskrawszych łotrach i czarno-białych rozgraniczeniach. Można dać się im wciągnąć – a choćby solidnie przejąć tragizmem, z jakim część z nich dobiega końca – ale tak kontrolowane chwyty wydają się kłócić z wyjściową koncepcją serialu, a więc realizmem ponad wszystko.
Świt Ameryki – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Nie sposób nie docenić natomiast rozmachu, z jakim Netflix podszedł do zrealizowania „Świtu Ameryki”. Serial kręcono przez blisko pięć miesięcy w plenerach lodowatych gór Nowego Meksyku, a na potrzeby części scen wzniesiono na planie wierną replikę Fortu Bridgera, w którym przed laty naprawdę zimowali łowcy nagród i pionierzy amerykańskiego pogranicza. Nie mniej imponują i drobniejsze scenografie, i zapierające dech w piersiach ujęcia górskich masywów, wyborna praca kostiumografów i charakteryzatorów. Słowem: osiągnięcie. I to niemałe, w erze streamingowych grafików, które rzadko pozwalają na taką drobiazgowość.
Chciałoby się docenić i sposób w jaki serial eksponuje te elementy i jak prowadzi go Peter Berg („Zabić ból”), który stanął za kamerą każdego z odcinków. Niestety to właśnie decyzje podejmowane przez reżysera chyba najmocniej zgrzytają w odbiorze serialu. Z jednej strony widać w nich właśnie inspiracje „Zjawą”. Z drugiej agresywna stylizacja współtworzona ze zdjęciowcem Jacquesem Jouffretem, który pracował m.in. przy cyklu filmów „Transformers”, wypada niczym niezbyt udana – a na pewno mocno odwracająca uwagę od opowiadanej historii – kalka oscarowej pracy operatora Emmanuela Lubezkiego. Dobrym przykładem – i pierwszym z brzegu – jest masakra kolonistów, którą pokazano w 1. odcinku. Ewidentnie wzorowano ją bowiem na starciu z Arikarami na początku „Zjawy”, ale bardziej niż na okienko do niebezpiecznej rzeczywistości ogląda się ją jak imponującą, owszem, ale kaskaderką popisówkę i techniczny gimmick.
W natłoku tytułów streamingowych „Świt Ameryki” z pewnością i tak zasługuje na wyróżnienie – choćby przez wzgląd na staranność włożoną w poszczególne detale i koniec końców dość wciągającą fabułę, która mnie osobiście skłoniła do dalszej lektury historii tzw. wojny w Utah, do czego i was zachęcam. jeżeli natomiast chodzi o doświadczenia na ekranie – znacznie ciekawiej, acz w węższej perspektywie i innej konwencji, o podróży przez dawną Amerykę opowiadano w ostatnich latach chociażby w „Kolei podziemnej” Barry’ego Jenkinsa czy „Angielce” z Emily Blunt. I to do tych serii warto odesłać, jeżeli szukacie innowacji w obrazowaniu Dzikiego Zachodu – i doświadczenia, które nie będzie tak nierównie jak superprodukcja Netfliksa.