Czy to czyściec? Piekło może? Industrialna biel wyłożonej kafelkami przestrzeni prowokuje ostateczne odczytania, zwłaszcza iż podziemne korytarze tokijskiego metra przypominają nie tyle labirynt, co betonowego uroborosa. Symbolika samej ósemki, postawionego na głowie znaku nieskończoności, jest aż nadto oczywista: jesteś tutaj, drogi bratku, uwięziony po kres czasu. Chyba, iż przemyślisz siebie. Tunele prowadzące donikąd to miejsce bez wyjścia, ale i bez wejścia, położone gdzieś na granicy snu i jawy, przeszłości i przyszłości, rozumu i ducha. To swoista pustelnia przeznaczona na rozmyślania o tym, co się zrobiło, czego się nie zrobiło i co się zrobić powinno. Tyle, iż można już stamtąd nigdy nie wyjść.
Brzmi to wszystko szalenie poważnie, ale ta filozoficzna podszewka japońskiego horroru opartego na przebojowej grze komputerowej (która przede wszystkim uczyła uważności) nie jest przecież tutaj najistotniejsza. Mamy bowiem do czynienia z kinem stricte rozrywkowym, tyle iż materiał źródłowy był na tyle oszczędny w warstwie fabularnej, iż musiano tutaj zwyczajnie dopisać trochę treści. Z korzyścią dla filmu. Bo historia młodego mężczyzny, który dowiaduje się od swojej dziewczyny, iż ta spodziewa się dziecka, przydaje całości niezbędnego dramatyzmu. Skołowany i zagubiony chłopak pokonuje kolejne stopnie, zakręty i korytarze, aż trafia do miejsca znajdującego się nigdzie. Znaki informacyjne na ścianach mówią jedynie o "anomaliach", których ma wypatrywać. jeżeli jakąś zauważy — ma się cofnąć. Nie spostrzeże żadnej — ma iść naprzód.
I tak aż do tytułowego wyjścia numer osiem. Mężczyzna błądzi po bielutkich tunelach, aż orientuje się, iż w tym obłędzie jednak jest pewna metoda. Wówczas rozpoczyna się istna próba jego spostrzegawczości. I nie chodzi bynajmniej o zapamiętywanie kolejności poszczególnych zdarzeń – w końcu nie dzieje się tutaj nic poza milczącym marszem upiornego mężczyzny, którego mija na początkowych poziomach – ale o przywiązanie wagi do detali. Czy aby na pewno tamten plakat wygląda tak samo, jak przed paroma minutami? Czy ten dźwięk brzmi identyczne, co chwilę wcześniej? Klamka była po prawej, czy po lewej stronie? Tym samym zostajemy zaproszeni do partycypacji, co jest ogrywane sprytnie. Co i rusz łapiemy się na tym, że, razem z bezimiennym bohaterem, zerkamy na ściany, z napięciem czekamy, co odsłoni kamera. Oczywiście do pewnego czasu, bo na pełny metraż to za mało. Niestety, poza owym aspektem interaktywnym (oczywiście umownym) "Exit 8" ma do zaoferowania kilka więcej, bo poboczne nitki fabularne są cieniutkie i jedynie sztucznie wydłużają tę opowieść do pełnego metrażu.
Samo efekciarstwo – bo mamy do czynienia z filmem sensualnym, potrafiącym drażnić zmysły nagłymi, nieprzyjemnymi dźwiękami i wizualnymi szturchnięciami – jednak zaskakująco wystarczy do zabawy. Cała sekwencja otwierająca, nakręcona sprawnie z perspektywy pierwszoosobowej, nawiązuje bezpośrednio do estetyki gry i stanowi zmysłowy szok, szczególnie dla osób dotkniętych mizofonią. Szczęśliwie prędko przechodzi się tu do filmowania klasycznego, choć samo "Exit 8", jak zostało ustalone, klasyczne nie jest. Struktura narracyjna faktycznie przypomina grę, łącznie z objaśnieniem zasad, tutorialem i powrotem do początku poziomu po skusze. Reżyser Genki Kawamura zszył to jednak sprawnie, tworząc tłumaczenie z gierkowego na kinowe bez straty stylu. I, jak pisałem, z dodatkiem nowych znaczeń. Próba, jakiej poddany zostaje główny bohater, ma zmusić go do podjęcia decyzji, czy chce zostać rodzicem. Kod kulturowy niezmiennie łączy akceptację ojcowskich powinności z dojrzałością i tak można interpretować podróż mężczyzny ku wyjściu numer osiem; jako refleksję na temat swojego stosunku do siebie, świata, ukochanej i nienarodzonego jeszcze synka. Jest to wszystko na swój sposób naiwne, uproszczone, ale sam komunikat jest szlachetny, bo chodzi tu o akceptację społecznych powinności; to apel o empatię. A przy tym oryginalny, dający sporo frajdy film, który sprawdziłby się chyba lepiej jako projekt kilkudziesięciominutowy, ale trudno narzekać, iż ktoś chce zarobić. Zwłaszcza kiedy dostarcza dopracowany, satysfakcjonujący produkt wysokiej jakości. Idźmy w stronę światła.
Brzmi to wszystko szalenie poważnie, ale ta filozoficzna podszewka japońskiego horroru opartego na przebojowej grze komputerowej (która przede wszystkim uczyła uważności) nie jest przecież tutaj najistotniejsza. Mamy bowiem do czynienia z kinem stricte rozrywkowym, tyle iż materiał źródłowy był na tyle oszczędny w warstwie fabularnej, iż musiano tutaj zwyczajnie dopisać trochę treści. Z korzyścią dla filmu. Bo historia młodego mężczyzny, który dowiaduje się od swojej dziewczyny, iż ta spodziewa się dziecka, przydaje całości niezbędnego dramatyzmu. Skołowany i zagubiony chłopak pokonuje kolejne stopnie, zakręty i korytarze, aż trafia do miejsca znajdującego się nigdzie. Znaki informacyjne na ścianach mówią jedynie o "anomaliach", których ma wypatrywać. jeżeli jakąś zauważy — ma się cofnąć. Nie spostrzeże żadnej — ma iść naprzód.
I tak aż do tytułowego wyjścia numer osiem. Mężczyzna błądzi po bielutkich tunelach, aż orientuje się, iż w tym obłędzie jednak jest pewna metoda. Wówczas rozpoczyna się istna próba jego spostrzegawczości. I nie chodzi bynajmniej o zapamiętywanie kolejności poszczególnych zdarzeń – w końcu nie dzieje się tutaj nic poza milczącym marszem upiornego mężczyzny, którego mija na początkowych poziomach – ale o przywiązanie wagi do detali. Czy aby na pewno tamten plakat wygląda tak samo, jak przed paroma minutami? Czy ten dźwięk brzmi identyczne, co chwilę wcześniej? Klamka była po prawej, czy po lewej stronie? Tym samym zostajemy zaproszeni do partycypacji, co jest ogrywane sprytnie. Co i rusz łapiemy się na tym, że, razem z bezimiennym bohaterem, zerkamy na ściany, z napięciem czekamy, co odsłoni kamera. Oczywiście do pewnego czasu, bo na pełny metraż to za mało. Niestety, poza owym aspektem interaktywnym (oczywiście umownym) "Exit 8" ma do zaoferowania kilka więcej, bo poboczne nitki fabularne są cieniutkie i jedynie sztucznie wydłużają tę opowieść do pełnego metrażu.
Samo efekciarstwo – bo mamy do czynienia z filmem sensualnym, potrafiącym drażnić zmysły nagłymi, nieprzyjemnymi dźwiękami i wizualnymi szturchnięciami – jednak zaskakująco wystarczy do zabawy. Cała sekwencja otwierająca, nakręcona sprawnie z perspektywy pierwszoosobowej, nawiązuje bezpośrednio do estetyki gry i stanowi zmysłowy szok, szczególnie dla osób dotkniętych mizofonią. Szczęśliwie prędko przechodzi się tu do filmowania klasycznego, choć samo "Exit 8", jak zostało ustalone, klasyczne nie jest. Struktura narracyjna faktycznie przypomina grę, łącznie z objaśnieniem zasad, tutorialem i powrotem do początku poziomu po skusze. Reżyser Genki Kawamura zszył to jednak sprawnie, tworząc tłumaczenie z gierkowego na kinowe bez straty stylu. I, jak pisałem, z dodatkiem nowych znaczeń. Próba, jakiej poddany zostaje główny bohater, ma zmusić go do podjęcia decyzji, czy chce zostać rodzicem. Kod kulturowy niezmiennie łączy akceptację ojcowskich powinności z dojrzałością i tak można interpretować podróż mężczyzny ku wyjściu numer osiem; jako refleksję na temat swojego stosunku do siebie, świata, ukochanej i nienarodzonego jeszcze synka. Jest to wszystko na swój sposób naiwne, uproszczone, ale sam komunikat jest szlachetny, bo chodzi tu o akceptację społecznych powinności; to apel o empatię. A przy tym oryginalny, dający sporo frajdy film, który sprawdziłby się chyba lepiej jako projekt kilkudziesięciominutowy, ale trudno narzekać, iż ktoś chce zarobić. Zwłaszcza kiedy dostarcza dopracowany, satysfakcjonujący produkt wysokiej jakości. Idźmy w stronę światła.














