„Superman” – ʼCause I’m a Punkrocker [RECENZJA]

filmawka.pl 2 dni temu

Osoby zaglądające na nasz portal regularnie mogły odnieść subtelne wrażenie, iż jestem fanem Supermana. Dlategociężko pełnoprawnie wyrazić drzemiący we mnie od dawna poziom ekscytacji, związany z premierą filmu Jamesa Gunna. W końcu nie chodzi tu tylko o zaspokojenie potrzeb wieloletniego fana, a o zupełnie nowy start. Uruchomienie nowego uniwersum pod czujnym zarządem duetu Safran x Gunn, przyciągnięcie do kina widzów nieinteresujących się przygodami kolejnego kolesia w pelerynie oraz zapisanie w zbiorowej świadomości nowej twarzy Supermana. Przed reżyserem i scenarzystą stało niezwykle trudne zadanie, by, w natłoku niewyróżniających się niemal niczym filmów z podgatunku superhero, stworzyć coś świeżego. I to w dodatku z wykorzystaniem postaci, która zapoczątkowała to globalne szaleństwo ponad 80 lat temu. Zatem jakim cudem Gunn właśnie zredefiniował kino superbohaterskie i stworzył jeden z najlepszych filmów komiksowych w historii? Zaczęła się Srebrna Era.

Pożyczając powyższe określenie z historii komiksu, od premiery pierwszych teaserów czułem, iż zaczyna się coś nowego. Gdy superbohaterowie na dobre zagościli na kartach amerykańskich magazynów obrazkowych, stając się osobnym i niezwykle dochodowym podgatunkiem, możemy mówić o Złotej Erze (1938-1956). Analogicznie sprawa ma się w przypadku filmów, które już od wielu lat regularnie dostarczają nam kolejne przykłady kina trykociarskiego, i które przeciętnemu konsumentowi treści zdążyły się już trochę opatrzyć. Gdy choćby moja mama ma już dość ciągłego skakania po multiwersach, zastanawiania się ile części o danej postaci trafiło do kin i z którego uniwersum jest dany bohater, musimy zacząć od nowa. Tak, jak było na samym początku. A tej genezy nie trzeba nikomu przypominać. Młody Kal-El z planety Krypton zostaje wysłany przez swoich rodziców w przestrzeń kosmiczną, aby uniknąć anihilacji całego globu. Szczęśliwie trafia na Ziemię, lądując na farmie Kentów, którzy przygarniają bobasa i wychowują go na przykładnego obywatela. Gdy Clark (bo takie imię nadano brzdącowi) dorasta, ziemskie warunki pozwalają mu wykształcić szereg nadludzkich mocy, których ten używa w celu niesienia pomocy każdemu kto jej potrzebuje. James Gunn doskonale wie, iż znacie tę historię, więc nie zamierza jej przypominać. Od razu prezentuje nam dorosłego Clarka Kenta (David Corenswet), starającego się pogodzić życie suberbohatera i dziennikarza. Co może było względnie proste w latach 30-tych, ale obecne czasy są diametralnie inne.

„Superman” / fot. Warner Bros. Discovery

We współczesnym krajobrazie, postać pokroju Supermana wydaje się wręcz archaiczna. Estetyka, omnipotencja i niezachwiane ideały. W świecie antybohaterów i szarej moralności, ktoś taki jak Człowiek ze Stali to relikt minionej epoki. I dokładnie taką wizję świata kreśli tutaj Gunn. choćby jeżeli pośród zwykłych Ziemian funkcjonują już ludzie o niezwykłych zdolnościach, którzy „ratują dzień”, nie są oni niezależni. Każdy ich krok, cios i wypowiedź należy przepuścić przez cienkie sito urzędowych i politycznych decyzji, aby status quo nie zaczęło się zmieniać. Niepilnowany przez nikogo, potężny facet, skłonny powstrzymać wojnę kilkoma ruchami, rzekomo wyłącznie w imię dobra? I to jeszcze spoza naszej planety? Przecież nasz łysy multimilioner, mogący wynająć sobie całe miasto i wpływać na potężnych polityków nie wyraził na to zgody! I to właśnie jest główną osią fabularną Supermana – fundamentalny brak zgody na niegodziwość. Konieczność pojawienia się kogoś, kto podejmie działania, kiedy wszyscy czekają na zgodę lub innych ochotników. Nasz świat już dawno przestał być odległy od karykaturalnej wizji, pełnej typowo „komiksowych” złoczyńców i katastrof, więc może warto spróbować zwalczyć to wszystko środkiem równie komiksowym?

Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem w sali kinowej tak wszechogarniające poczucie triumfu człowieczeństwa. Ba, nie wiem czy czułem je kiedykolwiek. I cały ten emocjonalny ciężar niesie na swoich szerokich barkach David Corenswet, który (przepraszam zwolenników klasyki z lat 70-tych) stał się właśnie moją ulubioną ekranową inkarnacją Człowieka ze Stali. W jednym z seriali o naszym bohaterze padł kiedyś piękny cytat: jestem Clarkiem Kentem, a Superman jest wszystkim, co mogę zrobić. Absolwent nowojorskiego Juliard na szczęście potrafi być jednym i drugim, notorycznie udowadniając widzom, iż problem z powiązaniem Kal-Ela i Clarka nie jest wcale tak daleki od prawdy. Obniżenie głosu na zawołanie, zmiana postury i mowy ciała, ekspresja czy mimika. Ciężko znaleźć tu składową, która w skali mikro lub makro nie sprawiałaby, iż David Corenswet zwyczajnie znika w swojej postaci (czy raczej postaciach). Dokładnie przestudiował materiał źródłowy, o czym chętnie opowiadał w licznych wywiadach, i doskonale rozumie jego dualizm. Pośród wielu bohaterów samotników, Superman pragnie być taki jak inni. Ale jakim cudem facet, potrafiący gołymi rękami przytrzymać walący się budynek ma odnaleźć się pośród przeciętniaków? Podpowiem: nieskrępowaną dobrocią, którą czasem trzeba znaleźć pośród szarej codzienności. Zresztą Superman w pewnym momencie sam nam to dobitnie wyjaśni. Czuję ogrom euforii wiedząc, iż dla całego pokolenia, które dopiero pozna Supermana o tej właśnie buźce, będzie to wiarygodne i empatyczne przedstawienie postaci. Na zewnątrz jest już wystarczająco ponuro, więc pozwólmy aby Ostatni Syn Kryptonu uśmiechnął się do nas z sympatią.

Rozpłyniemy się wtedy z zachwytu niczym Lois Lane (Rachel Brosnahan), która, podobnie jak jej ekranowy partner, nie ustępuje mu w pieczołowitości adaptowania postaci z kart komiksu. Nasza wspaniała pani Maisel to zaangażowana i niepokorna dziennikarka Daily Planet, troskliwa partnerka i istotne spoiwo między Supermanem a resztą ludzkości. Nie jest też chodzącym pasmem sukcesów, zarówno na arenie zawodowej jak i osobistej, więc dane nam zobaczyć tę słabsza stronę panny Lane. Wierzę w jej misję, w jej relację z Supermanem i w jej robienie wszystkiego według własnych, nie zawsze obiektywnych zasad. Choć w idealnym świecie dostalibyśmy jeszcze kilka scen w duecie Davida z Rachel, tak to, co dostałem, raduje ogromnie. Ale czymże jest bohater bez swojego arcywroga? Tak, jak David jest antycznym posągiem, w którym dopatrywać się możemy ideału, tak Nicholas Hoult sprawia, iż chcemy napluć na jego łysą łepetynę. To idealna antyteza Człowieka ze Stali, która każdym swoim cynicznym występkiem utwierdza nas w przekonaniu, iż są ludzie źli, bardzo źli i jest Lex Luthor. Ponownie, przepraszam zwolenników filmu Donnera, ale Hoult to najlepsze wydanie komiksowego geniusza zła w historii X muzy. Gdy Luthor syci się własnym intelektem, czuć, iż Hoult z podobną frajdą odgrywa go w każdej scenie, ledwo mieszcząc w jednej hali produkcyjnej własny talent i ego Luthora. A gdy dołożymy do tego fakt, iż Nicholas Hoult przegrał casting z Corenswetem, iskrząca się w oczach Luthora nienawiść nabiera dodatkowego blasku.

„Superman” / fot. Warner Bros. Discovery

Przez to umiłowanie materiału źródłowego, Superman sprawdza się również jako wspaniała rozrywka. Szumnie zapowiadana realizacja przy użyciu kamer IMAX jest widoczna w każdym ujęciu, podobnie jak inspiracje Top Gun: Maverick przy wiadomych scenach. Kilka dekad temu, z plakatu brzmiała obietnica uwierzenia, iż człowiek potrafi latać. Dzisiaj również dotrzymano tego słowa. Za każdym razem,gdy tytułowy bohater podrywa się do lotu, wymierza silny cios lub w mgnieniu oka ratuje niewinnego obywatela (albo zwierzątko), ciężko było usiedzieć spokojnie w fotelu. Sekwencje prezentowane na ekranie są żywcem przeniesione z kart komiksu, ciesząc oko dynamiką, kolorami i wysokiej jakości realizacją. Jednak wiąże się to z pewną pułapką, zastawioną na widza pośród linijek scenariusza. Czerpiąc z przepastnej historii postaci, Gunn postawił na dość pompatyczne, ale i pulpowe w swej esencji zagrożenie, któremu czoła musi stawić główny bohater. jeżeli liczycie na jakkolwiek ugruntowane w rzeczywistości traktowanie technologii i jej ograniczeń, odpuśćcie sobie jeszcze przed wejściem na salę kinową. Tu, jak słusznie określił to reżyser, technologia jest tak zaawansowana, iż przypomina magię. I jeżeli wasza niewiara nie zostanie zawieszona odpowiednio wysoko, wpadniecie niechybnie w czarną dziurę rozczarowania. Ale hej, stare komiksy mają to do siebie.

Jednak te retro głupotki nikną przy uniwersalnej mądrości, jaką przedstawia Superman. Zarówno film, jak i postać. To dość ironiczne, iż najbardziej imponujące sceny w całym filmie, to dialogi na dwie postacie. Choć tutaj co chwilę ktoś się z kimś przekomarza, najważniejsze sceny (z mojego punktu widzenia oczywiście) są trzy. I każdorazowo uczestniczy w nich Clark. Nie zamierzam zdradzać z kim rozmawia, kiedy ani gdzie, ale w ramach każdej z nich poznacie go na wszystkich najważniejszych płaszczyznach: olbrzyma o złotym sercu, prostego chłopaka z Kansas i Człowieka Jutra. Wszystkie te sceny, choć obserwujemy z boku, wydają się wymierzone prosto w nas. Jakbyśmy to my mieli uświadomić sobie, o co w tym wszystkim chodzi. Nie o latanie, nie o laser w oczach i samotnię pośrodku Antarktydy. Zresztą,sami się dowiecie, o co ostatecznie chodzi. W czasie projekcji miałem na sobie specjalnie dobraną koszulkę (w końcu okazja zobowiązuje) z serialu Scrubs, która głosi „I know I’m no Superman”. Ale kurczę, po seansie aż chciałbym nim być. A przynajmniej spróbuję!

Gdyby jeszcze ktoś potrzebował zwięzłej wersji mojego zachwytu: Superman to w tej chwili mój film roku. Zero zaskoczeń, ale jak miło jest czasem wiedzieć, iż ktoś po prostu zrobił coś jak należy. Wszyscy odpowiedzialni za ten film doskonale wiedzą, co czyni Człowieka ze Stali postacią tak uniwersalną i ponadczasową. Obecne od ponad ośmiu dekad połączenie eskapistycznej i przerysowanej rozrywki oraz filozoficznego zrozumienia ludzkiej natury trafiło wreszcie na wielki ekran. Do końca życia będę wdzięczny Jamesowi Gunnowi za to, iż tak, jak bohater, o którym opowiedział, po prostu zrobił coś dobrego. Dał ludziom odrobinę nadziei i wiary, iż to wszystko popłaca. Jasne, nie uleczycie świata, oglądając (albo kręcąc) film o Supermanie, ale jeżeli chociaż jedna osoba dzięki niemu zrobi coś dobrego, możecie nazwać się bohaterami. Jestem pewien, iż Clark by Was za takich uznał.

Korekta: Krzysztof Kurdziej

Idź do oryginalnego materiału