Superman: Marx of Steel

ekskursje.pl 1 dekada temu

Nowy „Superman” skłonił mnie do powrotu do tematu marksistowskiej teorii komiksów o superbohaterach. Dyskutowaliśmy o tym w kręgu #ttdkn-popkultura dwa lata temu przy okazji domknięcia nolanowskiej trylogii o Batmanie.

W ramach riserczu do tekstu odświeżałem sobie niedawno zupełnie pierwsze odcinki „Supermana” – te z 1938 – i uderzyło mnie, jakie to było lewicowe.

Na początku „Superman” miał przydomek „czempiona uciskanych” i niezależnie od tego, jakie te komiksy były słabe, jeżeli chodzi o fabułę, dialogi i rysunek, od strony ideolo były chyba akceptowalne dla wszystkich frakcji #ttdkn.

Te komiksy propagowały feminizm w całkiem współczesnym ujęciu (pierwsze pojawienie się Lois Lane to ilustrowany wykład zasady „no means no”), krytykowały karę śmierci, a pierwszy skorumpowany polityk w „Supermanie” – senator Burrows – to polityk, który wciąga Amerykę w wojnę na zlecenie producenta amunicji.

Zanim Siegel i Shuster wymyślili swojego słynnego bohatera, popełnili ilustrowane opowiadanie „The Reign of the Super-Man” dla niekomercyjnego fanzinu (focia za ciocią Wiki). W opowiadaniu interesująca jest konstrukcja negatywnego bohatera, szalonego naukowca, profesora Smalleya.

Szaleństwo Smalleya bierze się z ekstrapolacji tego, co dziś nazywamy w ramach #ttdkn korwinobalceryzmem, a wtedy nazywano darwinizmem społecznym. W pierwszej scenie Smalley patrzy na bezrobotnych stojących w kolejce po darmowy posiłek.

„Jemu, zrodzonemu przez bogatych rodziców, jemu, który nie musiał się zetknąć z życiowymi ciężarami, nędza tych ludzi wydawała się zasłużona. Wydawało mu się, iż gdyby tylko mieli minimum ambicji, wszyscy mogliby się podźwignąc z tej strasznej życiowej ścieżki” – pisze narrator, a my czujemy, iż profesor Smalley jest wśród nas.

Siegel i Shuster w końcu dali przydomek „Supermana” (bez dywiza) zupełnie innemu bohaterowi, który ma chronić właśnie tych bezrobotnych przed takimi osobnikami. Zrecyklowali tamtego villaina w postaci niejakiego „Ultra Humanite”, który był głównym antagonistą Supcia do 1940, gdy zastąpił go Lex Luthor (będący po prostu rozwinięciem Smalleya i Ultra Humanite).

Gdy dyskutujemy o klasowej tożsamości w komiksach o superbohaterach, nie możemy zapominać o klasowym pochodzeniu samych twórców. Wydawnictwo, z którego (po różnych przetasowaniach) zrodziło się DC, założył wydawca-hochsztapler, który współpracował z młodymi rysownikami z jednego powodu – byli naiwni, więc łatwo ich było rolować na kasie.

Bob Kane wspominał, iż w pewnym momencie ów wydawca był mu winny 300 dolarów (na dzisiejsze – około pięć kawałków). Przyparł go do muru i ten obiecał mu, iż wszystko mu spłaci w piątek.

Kane przyszedł i zastał puste biuro, przed którym czekali inni wierzyciele. Uświadomił sobie, iż na tym właśnie polega cały model biznesowy tego wydawcy, na nieprzychodzeniu na spotkania poświęcone obiecanej wypłacie.

Kane był na tyle ostrożniejszy od Siegela i Shustera, iż zachował prawa do postaci. Dlatego przynajmniej potem stał się bogaty, dzięki sukcesowi „Batmana”.

Siegel i Shuster przekazali wszystkie prawa, więc nie należało im się nic z późniejszych adaptacji, figurek i reedycji. W 1946 udało im się wyprocesować od wydawncy 94 tysiące dolarów ugody.

To na dzisiejsze milion. Niby nic, ale to były jedyne większe pieniądze, jakie zarobili w życiu twórcy ikony popkultury! Do podziału na dwóch!

Być może to, iż Kane lepiej walczył o swoje prawa i dolary, ma odzwierciedlenie w fabularnej różnicy między komiksami o Supermanie i Batmanie. Superman to głos nadziei na obrońcę uciskanych, Batman to opowieść o uciskającym, któremu odbiło, więc niechcący czasem zrobi coś dobrego.

Porażki prób wskrzeszenia ekranowego Supermana mówią zaś chyba sporo o klasowej różnicy między dzisiejszym twórcą popkultury, a twórcy z roku 1938.

Tamten sam był wygłodniałym prekariuszem, który czekał na przelew. Nolan, Goyer i Snyder to milionerzy, którym najłatwiej jest zrozumieć innego milionera. Ale nie tych „nieszczęśników w kolejce po darmowy posiłek”.

Idź do oryginalnego materiału