Sukcesja (bez spojlerow)

ekskursje.pl 1 rok temu


„Sukcesja” to jeden z Tych Seriali, które Wypada Znać – zwłaszcza na Tym Blogu. W ironiczny sposób pokazuje grupę ludzi, których nazywałem „golfistami”, a kolega Awal Obrażony skorygował to na „bywalców Longines Lounge”.

Ci ludzie fascynują mnie choćby dlatego, iż ćwierć wieku spędziłem jako dziennikarz. A to golfiści decydują o życiu i śmierci mediów.

To przecież nie ma znaczenia, co dziennikarze – te małe ludziki stukają na klawiaturach, wypluwają do mikrofoników, stroją miny do kamer. Ponad ich głowami golfiści decydują jakie redakcję otworzą, a jakie zamkną.

Tak naprawdę ten „golf” to tylko moja metafora. W „Sukcesji” ten sport jest wspominany tylko na marginesie, ale po prostu lubię ten stereotyp.

Serial opisuje rodzinę Royów, luźno wzorowaną na Murdochach. Większość intryg krąży wokół telewizji przypominającej Fox News. Podobno Murdoch narzucił swojej czwartej byłej żonie zakaz rozmawiania ze scenarzystami serialu, żeby im nie podsuwać pomysłów.

Serial jest komedią, ale nienachalną. Nie ma tu śmiechu z taśmy, muzyka jest dramatyczna, praca kamery przypomina oldskulowy dokument.

Komizm polega na tym, iż bohaterowie regularnie mówią coś co jest sprzeczne z tym, co robią. Przy czym oni sami ewidentnie nie zdają sobie sprawy z tej sprzeczności (ale widzi ją publiczność oraz ich otoczenie).

Typowy przykład – Ken urządza urodziny. Organizatorce tłumaczy iż nie chce, żeby to wyglądało jak „impreza bogatego dupka”, ale przedstawia jej listę pomysłow, z których każdy krzyczy „SUPERBOGATY MEGADUPEK”.

W tym serialu nie ma postaci pozytywnych. Jak wielu, trochę lubiłem Romana – który pozornie jest brutalnie szczery i często przekłuwa baloniki zakłamania u innych.

Tylko iż światopoglądowo jest po prostu faszystą. Zakłamanym o tyle, iż w faszyzmie nie ma miejsca dla ludzi takich jak on.

W początkowej fazie dyktatorzy potrzebują Romanów, żeby ci wyszydzili i zohydzili wartości takie jak wolność czy prawda. Potem ich zabijają – ale Roman jest zbyt głupi by zauważyć, iż może funkcjonować tylko w demokracji.

Brak postaci pozytywnych wychodzi poza głównych bohaterów. Pojawia się tu w tle rodzina inna, ale z tego samego lounge’a: Pierce’owie, symbolizujący stare pieniądze i tradycyjne dziennikarstwo, tacy Grahamo-Turnero-Sulzbergerowie.

Pierce’owie są równie załgani jak Royowie, choć wyrażają to na swój charakterystycznie arystokratyczny sposób. Podczas negocjacji w sprawie przyjęcia ich firmy matriarszyni rodziny mówi z uśmiechem, iż „nie chce żeby to się zmieniło w licytację kto-da-więcej”, ale zaraz potem pyta „a wy ile dacie, bo konkurencja proponuje siódemkę?”.

Kiedyś myślałem, iż w popkulturze potrzebna jest jedna postać pozytywna, albo chociaż mająca „redeeming factor”, jak roślinka Leona Zawodowca. W „Sukcesji” nie ma roślinek.

Kiedy Roman wreszcie dostaje w ryja, żałujemy tylko, iż nie dostał już w pierwszym odcinku. Na bohaterów spadają różne Nieszczęścia, ale nigdy im nie współczujemy.

Świat longinesiarzy pokazany jest tak, iż nie ma im czego zazdrościć. W „Białym lotosie” czy „Szklanej cebuli” dużo jest kuszenia „pornografią bogactwa”. Bohaterowie też są antypatyczni, ale jednak zazdrościmy im jachtów, apartamentów, odrzutowców, tego całego popijania kawioru szampanem.

W „Sukcesji” nie zazdrościłem im choćby przez sekundę. Początkowo mnie to dziwiło, przecież znam siebie najlepiej jako permanentnego zawistnika.

Ach, jakże chciałbym kiedyś Odnieść Sukces! Napisać bestseller, mieć ekranizację, być Ważnym Redaktorem albo chociaż Wpływowym Publicystą Z Fantazji Awala!

Nie jestem, nie będę, moja tzw. kariera poszła drogą krajzera Maskva. Ten serial pomaga mi się z tym pogodzić.
Przecież gdybym odniósł Sukces, musiałbym spędzać czas z golfistami. Dobry Boże! Wolę wtranżolić Whoppera niż pójść z Gregiem i Tomem do którejś z tych prestiżowych restauracyj, potajemnie serwujących ginące gatunki. Sukces? Nie ja!

W „Sukcesji” to widz staje się roślinką Leona Zawodowca. Dostrzega „redeeming factor” w tym swoim skromnym średnioklasowym życiu – może i bez tych homarów, ale i bez tych koszmarów.

W sumie zero zdziwień. Już Szekspir wiedział, iż klasy niższe najchętniej obejrzą historię o młodym księciu, któremu nie ma czego zadrościć. W „Hamlecie” też chyba nie ma postaci pozytywnej (nie licząc grabarzy i halabardników, ofc) – a proszę jaki sukces.

Idź do oryginalnego materiału