Strzępka w Dramatycznym: może jednak warto próbować?

krytykapolityczna.pl 11 miesięcy temu

Jestem milenijnym dzieckiem popu. Zanim wejdę w wyglądające z boku na nieco zbufoniałe problemy pierwszego kulturalnego, mieszczańskiego świata, które poza nim samym nie obchodzą absolutnie nikogo, przypomnę scenę z Mean Girls. Dla niewtajemniczonych: to kino z gatunku (un)guilty pleasure, którego kliszowa fabuła w dużym skrócie kręci się wokół życia nastolatek i tego, iż są dla siebie – jak sugeruje tytuł – na maksa wredne.

Wredny prolog

Na szczęście nie dość skutecznie socjalizowane przez patriarchat do nienawidzenia siebie nawzajem dziewczyny dochodzą w końcu do porozumienia. Dzieje się to – a jakże by inaczej – na balu licealnym, podczas którego wybierani są królowa i król. Tą pierwszą zostaje główna bohaterka, Cady, która, choć wychowała się za granicą i lepiej poznała świat dzikich zwierząt, niż ludzi, gdy trafia w środek amerykańskiego systemu edukacji, wchodzi w jego patologie jak w masło, strasznie się przy tym gubiąc, robiąc masę głupot i zrażając do siebie niemal wszystkich. No, może poza tymi, którzy są przekonani, iż spowodowała wypadek najpopularniejszej, a przy tym najwredniejszej, przemocowej laski w szkole.

„Połowa ludzi na tej sali jest na mnie zła, a druga połowa lubi mnie tylko dlatego, iż myślą, iż wepchnęłam kogoś pod autobus, więc to niedobrze” – mówi odbierając pożądaną przez społeczność uczniowską koronę, grana przez Lindsay Lohan Cady, po czym dodaje, iż nie wie, o co cały ten ambaras z wyścigiem o tytuł królowej balu, bo przecież tak naprawdę chodzi tylko o zgarnięcie kawałka plastiku symbolizującego… adekwatnie co? Bycie lepszą od innych? Jakieś przywileje? Rządzenie szkołą, w której są zarówno wrogie, jak i przychylne ci dzieciaki, ale w sumie żadne cię nie lubi, jeżeli nie ma z tego korzyści, więc musisz drżeć o to, czy ktoś cię przypadkiem nie zdetronizuje? A może po prostu jest pompką do ego?

Cady odrabia lekcję. Próbując dopiec najwredniejszej koleżance, stała się jej sobowtórem, więc musi wrócić do dobrego miejsca. Idzie po rozum do głowy, bo w gruncie rzeczy jest mądrą i spragnioną wspólnotowości dziewczyną. Łamie kilka wartą zdobycz, a kawałki korony rzuca koleżankom, które chwilę temu miały ochotę wydrapać jej oczy, a teraz patrzą z siostrzeńczym wzruszeniem na ten piękny gest.

Rzygacie już słodyczą? A co byście powiedziały, gdyby coś podobnego zrobiła teraz Monika Strzępka? Gdyby faktycznie cofnęła się o dwa kroki, by potem zrobić dziesięć wprzód, pozbywając się fetyszyzowanej w męskocentrycznym świecie obsesji władzy i do rozmów o Teatrze, który miał ponoć stać się feministyczną, a więc równościową instytucją kultury, zaprosiła wszystkich, a może przede wszystkim aktorów i publikę? Rzuciła im kawałki korony, którą dostała jako dyrektorka?

Tylko czy w Dramatycznym jest miejsce dla każdej i każdego? A może Strzępka ma rację, idąc na rympał? Bezczelna dziewucha we mnie mówi: wypierdalać ze wszystkim, co sztywne i patriarchalne. Ale socjalistka przypomina: nie kosztem ludzi pracy. To jak to jest z tą rewolucją? Da się ją przeprowadzić bez ofiar i ścinania głów, nie kończąc w matriarchalnym bolszewizmie? Wszystkie odpowiedzi mogą być poprawne. Albo zupełnie fałszywe. I chyba nie ma dobrych lub złych. Zdaję sobie jednak sprawę, jak trudno obserwatorkom dramatu w Dramatycznym (mi też) porzucić kategorie moralne i zamiast dopuścić do siebie wątpliwości, ferować wyroki.

Akt I: To nie mój teatr

Złośliwi powiedzą, iż jeżeli chce się obejrzeć naprawdę postępową sztukę, trzeba przynajmniej wyjechać z Warszawy, a najlepiej z Polski. Ale faktem jest, iż ktoś, kogo nie interesują grzeczne czy tylko odrobinę uwspółcześnione inscenizacje tekstów klasyków czy tzw. teatr środka, ma w czym wybierać niezależnie od repertuaru w instytucji zarządzanej czy nie przez Strzępkę.

Jest przecież Komuna Warszawa, Powszechny, Nowy Teatr i kilka innych. Ale Dramatyczny, w którym reżyserka nie bez powodu zrobiła w przeszłości zaledwie jeden spektakl?

Nie piszę tego z pozycji oświeconej. Nie wartościując czyjegokolwiek gustu, muszę się z wami umówić, iż z feminizmem to miejsce nigdy nie miało nic wspólnego, queerów traktowało zaś przedmiotowo, jako ciekawostkę, o tarciach klasowych nie wspominając. Jednocześnie takich miejsc, gdzie robi się teatr bezpieczny, przyjemny itd. też w Warszawie nie brakuje. Każda widzka miała więc coś dla siebie. Komu to przeszkadzało?

Może trzeba było nie ruszać betonu, a tęczy i kobiecości dolewać tam, gdzie chcą je oglądać. Ale wtedy sobie myślę, iż do postrzegania równości (bo o tym miała być nominacja lewicowej feministki Strzępki w tradycyjnym teatrze) jako czegoś szalenie wywrotowego nie przyzwyczaił nas przypadkiem patriarchat, heteronorma i tak dalej? No i po co przekonywać już przekonanych?

O tym, jak bardzo przyzwyczaiłyśmy się do porządku, w którym uprzywilejowany biały hetero mężczyzna jest podmiotem domyślnym, przypomniał nam wojewoda Konstanty Radziwiłł, gdy unieważnił wybór nowej dyrektorki. Ta więc od momentu (nie)objęcia stanowiska, trwając w zawieszeniu, mierzyła się z ogromem presji i niepewnością, czego ze strony prawicowego polityka powinna się bez dwóch zdań spodziewać, ale dziś ciosy idą z różnych stron.

Oj, wiedziały gały, co brały. To znaczy – widziały – jak twierdzi Strzępka – wszystko poza finansowym stanem teatru i pułapkami, które miał zastawić na nią wyraźnie niepogodzony z koniecznością oddania stanowiska inny malkontent, jej poprzednik – Tadeusz Słobodzianek, który 10 lat temu wszedł do Dramatycznego w atmosferze skandalu. Ale wróćmy do Radziwiłła.

Jak pisała na naszych łamach radna Warszawy Agata Diduszko-Zyglewska, dla PiS-iowskiego obrońcy konserwatyzmu, „istnienie i działanie upodmiotowionych kobiet, które mówią to, co chcą, i odnoszą się do autorytetów, które same wybierają, to radykalizm, na który w prawicowej narracji nie ma miejsca w »teatrze środka«”.

„Środek, zresztą jak i wszystkie inne miejsca w przestrzeni publicznej debaty i twórczości, jest zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn. Jak wynika z wywodów wojewody, klasyczny świat to świat bez kobiet” – czytam. gwałtownie okazało się, iż podejście wojewody można podzielać w przeciwnych mu politycznie obozach, bo te również bywają zakochane w tradycji. No i pozostało publika, która może pluć na PiS, ale Hamleta chętnie obejrzy.

Tyle iż Strzępka – o czym mówi Diduszko-Zyglewskiej – „jako uznana reżyserka z dwudziestoletnim stażem, dyrektorka teatru i kobieta, w Hamlecie nie znajduje dla siebie nic – nic inspirującego i nic interesującego”.

„Nie bardzo widzę też sens całego tego wysiłku, jaki wkłada się w reanimację tych tekstów, obsadzając na przykład w głównych męskich rolach aktorki. To gesty, których potencjał dawno się wyczerpał, bo zamyka nas w regułach patriarchalnego, binarnego świata, tylko na opak” – dodaje reżyserka.

Warunki, w których Strzępce przyszło sfeminizować teatralne centrum, bynajmniej łatwe nie były. Radziwiłła na szczęście pokonała w sądzie i choćby z tego względu jej upór, by jednak próbować osiągnąć szczytny cel, wzbudza mój szacunek, bo która z nas miałaby siły użerać się z hydrą patriarchatu, obcinać jej w pocie czoła jedną głowę tylko po to, by zaraz obok wyrosła druga?

Gdy zatem przeczytałam niedawny i zbesztany na wiele sposobów przez nagle zbudzonych neofitów lewicowości (to zawsze zabawne, jak chętnie liberałowie nas z niej rozliczają) wywiad Strzępki z Rigamonti w Onecie, byłam gotowa bronić tej pierwszej, mimo iż od jej opowieści o wziętej ze słownika neoliberałów koniecznej restrukturyzacji w teatrze, tajemnicach psychoanalizy i ezoteryki, które tu wybrzmiewały jak przechwałki odklejonej od często prekariackiej rzeczywistości pracowników kultury pani z klasy średniej, włos mi się jeżył na głowie.

„Nie ma idealnych rewolucjonistek!” – wmawiałam sobie w duchu, zagłębiając się w lekturę tej wybitnie nieprzyjemnej w odbiorze rozmowy i pisząc Monice Strzępce usprawiedliwienia.

Poza tym nie mogłam znieść tego, co cały komentariat i świat mediów nazywa dziennikarską dociekliwością, a ja – zwykłą, ocierającą się o przemoc pogardą, charakterystyczną dla patriarchalnego porządku.

„Prokuratorski i obcesowy ton dziennikarki sprawiał, iż dyrektorce Teatru Dramatycznego – która przecież jest starsza ode mnie – mogłam jedynie współczuć i – o ile rozumiem, iż osoba przeprowadzająca wywiad nie jest od głaskania rozmówczyń po głowie, o tyle nie jestem w stanie pojąć, po co smagać je kijem po dupie” – tak opisywałam to w jednym ze swoich felietonów na temat babocenu, wobec którego żadna feministka nie jest bezpieczna i którego mniejsze lub większe zasoby ma w sobie.

Nie mogę jednak, jako osoba pisząca o okropnych warunkach pracy we własnej branży, ignorować ich występowania gdzie indziej. Zwolnienie połowy zespołu w Dramatycznym przy jednoczesnym zatrudnieniu „swoich ludzi” to bez względu na feministyczne intencje Strzępki mechanizm, który nie licuje z lewicowością, tylko przegrywa z kapitalizmem

Jeśli powodem miałyby być poglądy pracowników, a wszystkiemu towarzyszyłby mobbing, to tym bardziej zastanawiam się, dokąd to wszystko zmierza i czy moja siostra faktycznie jest siostrzeńska.

Zwolnienia krnąbrnych i przyjmowanie entuzjastycznych stanowią normę w przejmowanych teatrach i nie tylko w nich, a w Dramatycznym od zawsze funkcjonowały dwie zwalczające się frakcje pracownicze, odzwierciedlające odwieczny konflikt starego z nowym, tradycyjnego z wywrotowym, naszego z ich.

Nie wiem, czy najbardziej poszkodowanymi są tu – starym, naturalnym wręcz zwyczajem – eksponowani aktorzy, a nie na przykład pracownicy techniczni czy ekipa sprzątająca. Ci pierwsi – o czym przypomina w „Polityce” Aneta Kyzioł – najprędzej sobie poradzą. „Stołeczni aktorzy mogą znaleźć pracę w którymś z tutejszych teatrów, w serialach, telenowelach, filmach, w dubbingu, być lektorami – rynek audiobooków też jest spory i ciągle rośnie. I zresztą część już to zrobiła”. Czy jest tak, iż Wielka Sztuka albo Wielka Idea uświęca środki?

Nie wiadomo. Karawana ruszyła i Strzępka stała się wrogiem publicznym (no, przyznaję, iż warszawskocentrycznym, medialno-kulturowym) numer jeden. Czy to dobrze, iż patrzymy jej na ręce po latach ignorowania plemiennych walk w instytucjach kultury? Jeszcze jak! Ale czy robilibyśmy to równie wnikliwie, gdyby nie była kobietą?

Obok tego trudno pogodzić mi się z cieniem, którym chce się położyć skandal z rodzaju problemów pierwszego świata na premierze jednego z najbardziej wyczekiwanych od roku (nie tylko przeze mnie) spektakli, biorącym na warsztat ekofeministyczną rewolucję.

Akt: II Nieidealna lewaczka

W spektaklu Heksy, który Strzępka wystawia 15 grudnia jako swoją pierwszą na przejętej w 2022 roku scenie sztukę, upadek patriarchatu nie wiedzie jednak przez matriarchat i bez odrzucenia klasizmu.

A właśnie to – tworzenie opresji à rebours i stępienie wrażliwości artystki na słabszych ekonimicznie od siebie– zdają się – nie wiem, czy do końca świadomie i ze szlachetnych pobudek, choć miejscami słusznie – sugerować medialne doniesienia. Doniesienia z teatralnych kuluarów oraz z waginetu – miejsca ochoczo wyśmiewanego przez od zawsze nieprzychylnych Strzępce albo od niedawna nią rozczarowanych obrońców tak zwanego zdrowego rozsądku, przeciwstawionemu ezo-srezo i New Age, które miały zbyt mocno wjechać reżyserce na psychę.

Stwierdzenie, iż Strzępka pojechała na „o jeden obóz z gongami za dużo” pewnie przejdzie do historii, ale trąci mi kliszową metodą dyskredytacji kobiet, którym można odmówić powagi, bo zajmują się duchowością i czymś więcej niż uświęcony oświeceniem, odrzucający wszystko, co nieracjonalne, jako to gorsze, rozum. Co z tego, iż sztuka jest też, a może przede wszystkim o ciele, emocjach, wyobraźni? Że koncept, w którym przeciwstawialiśmy kulturę naturze, a kobiety traktowaliśmy jak pomost pomiędzy tymiż, obalono na wiele sposobów? Od ezo-Grażyny w Monice bym się odwaliła, ale wyobrażam sobie, iż dyrektorka, która mówi do pracownika, oczekującego konkretnych poleceń, coś o emanacji i energii, może go zwyczajnie wkurzyć i skonsternować.

Może to efekt palenia skrętów, które na dyrektorskim biurku w Dramatycznym wypatrzyli rozmówcy odsądzającego od lewicowej czci i feministycznej wiary, zawsze stojącego na czele tych wartości (wink wink) Onetu? Trudno powiedzieć.

Ale u takiego Krystiana Lupy, któremu zarzucano, iż na próby przychodzi pod wpływem alkoholu, czy innego geniusza, pewnie nazwano by to ekscentryzmem i niezwykłością, determinującymi przecież zawód wielkiego artysty-wizjonera. Pewnie powiecie, iż przesadzam. Chłop dostał za swoje i został scancellowany. Tak, przez Szwajcarów. W Polsce właśnie pracuje nad przedstawieniem we Wrocławiu. Przyjąć odwołany w Genewie spektakl mają też paryżanie. A skoro dotarliśmy do Francji: ciekawe, co tam u Romana Polańskiego? Och, nasz najsłynniejszy narodowy gwałciciel właśnie wypuścił nowy film.

Wróćmy jednak do stolicy, gdzie nie ustają głosy pełne oburzenia na to, iż feministka stojąca na czele ważnej instytucji kultury nie przyswoiła i nie wcieliła w życie własnych ideałów. W dodatku – jak na regularnie wytykającą prawicy i liberałom liczne grzechy lewaczkę – sama nie jest krystalicznie czystym człowiekiem i w sztywnych, patriarchalnych, zwaśnionych i zadłużonych strukturach teatru nie utworzyła nam femisocjalistycznej utopii, sojowym mlekiem i słodyczą ze szczelin wyzwolonych kobiet płynącej.

Innemu lewakowi, Pawłowi Łysakowi, też to wyrzucano – na samym początku jego rządów w Teatrze Powszechnym. Gdzie jest dziś? Na tym samym miejscu, ale z braku czy nadmiaru lewackości już chyba nie musi się rozliczać.

Można by tu, oczywiście w odwecie, bo takie feministki jak ja fantazjują przecież wyłącznie o zemście i upajają się resentymentem, napisać coś jeszcze o podwójnych standardach stosowanych wobec kobiet i mężczyzn, bo wszystko, co wybaczano i wciąż wybacza się Słobodziankom tego świata (notabene jemu samemu aktorzy zarzucali mobbing i wiemy, iż masowo zwalniał ludzi), nie uchodzi na sucho dyrektorkom.

Mam tu na myśli nie tylko bohaterkę tego tekstu, ale i chociażby Agnieszkę Glińską, szefującą artystycznie Teatrowi Studio i będącą na ustach wszystkich m.in. z powodu oskarżeń o zatrudnianie krewnych i znajomych, co Krzysztofowi Warlikowskiemu albo Janowi Englertowi wybaczano chętniej.

Zwolnionemu przez Strzępkę i wytykającemu jej czyścicielskie metody zarządzania Modestowi Rucińskiemu przypomnę, jak sam wchodził do kolejnych zespołów w rozmaitych teatrach: w następstwie stosowania identycznych mechanizmów, które dziś krytykuje, czyli zastępowania nieprzychylnej ekipy aktorskiej myślącą tak samo, jak dyrektor czy dyrektorka, albo kontestującej nowe porządki w starej instytucji, tyle iż po cichu.

Nasuwa mi się też niewygodne, bo zdolne ściągnąć na mnie gromy dziennikarskiego gniewu pytanie o to, z jakiego miejsca i w jakiej intencji pisze tekst osoba zarzucająca Strzępce dyskryminację, sama legitymizując wykluczenie wywiadami z transfobkami i wiwatując im w mediach społecznościowych? A, i książkami współtworzonymi z człowiekiem, który wprawdzie przeprosił za leczenie gejów prądem i straszył latami Polki tabletkami aborcyjnymi, ale w dyskursie anty-trans czuje się jak ryba w wodzie, opowiadając o „modzie na wieloznaczność płci”. Nie odpowiem. A wątpliwości mogłabym jeszcze długo mnożyć, wprowadzając siebie i was w jeszcze większy dysonans poznawczy.

No i co teraz? Czarne z białym się pomieszało? Nie wiadomo już, kto jest kim, skoro wszyscy mają coś za uszami? W sprawie Strzępki nic nie wydaje się jednoznacznie dobre lub złe, gdy idzie o rozliczanie z ideowej czystości.

Ostatnio dziennikarz „Polityki” nadał mi tytuł symetrystki z uwagi na brak pałania miłością lub choćby sympatią do Donalda Tuska (dziękuję, będę ten tytuł nosić z dumą) – nie dość, iż napisałam Strzępce usprawiedliwienie, to dodam jeszcze akt oskarżenia wymierzony wprost w złotą waginę stojącą w Dramatycznym. jeżeli myślałyście, iż cipki gryzą, to mam dla was dobrą wiadomość – jedynie rażą swoim blaskiem. Nie tylko mizoginów, ale i – jak się okazuje – również feministki.

Akt III: Nie moja ikona feminizmu

Anna Szajbel – prezeska (a adekwatnie powinnam napisać „prezes”, trzymając się patriarchalnego i kluczowego w tej opowieści porządku) narodowego koncernu paliwowego, który „ryje w świętej cipie naszej Planety Matki potężnym dłutem”, nie mogłaby stanąć na jego czele, jeżeli między nogami miałaby „puchate zwierzątko: szopa pracza, bobra, łasiczkę czy sówkę”.

„Na czele wielkiego koncernu paliwowego nie stajesz także, mając między nogami atawistyczną cipę, pochwę, wadżajnę albo rozległą jak step akermański pizdę. Do tego, by objąć ster – powtórzmy tę frazę raz jeszcze – »wielkiego państwowego koncernu paliwowego« z ptakiem w tle – i to nie byle jakim, tylko zaliczanym do gatunku szanowanego przez cesarzy rzymskich, Karola Wielkiego, przez Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, potem jeszcze przez dynastię Habsburgów, w końcu zaś przez współczesne Niemcy, Rosję, Stany Zjednoczone i… Polskę – staje się, mając między nogami orła” – tak o głównej protagonistce swojej ekofeministycznej powieści pisze Agnieszka Szpila.

Tak, mowa o Heksach, na które w Dramatycznym wyprzedają się bilety i w których autorka znów antycypowała rzeczywistość. Albo reżyserująca ich adaptację Strzępka zespoliła się z dziełem.

Ale po kolei. Z doświadczenia wiem, iż symbole, którymi posługuje się Szpila, bywają odczytywane dosłownie. Na przykład wtedy, gdy ratunek dla ogarniętej kryzysem klimatyczno-ekologicznym i gwałconej przez toksycznie męski kapitalizm Ziemi zobaczyła w „upadku wszystkiego, co w erekcji”, więc oburzony komentariat ogłosił, iż hurr durr, to nawoływanie do kastracji właścicieli penisów. A tak w ogóle to całe szpilowe wezwanie do płożenia się (wspólnotowości) zamiast sterczenia (dominacji jednostki/grupy) jest zwykłym bajdurzeniem szalonej feministki.

Po publikacji Heks i wywiadu, w którym o nich z nią rozmawiam, natychmiast poczuli się w obowiązku przywołać nas do porządku, mówiąc, iż nie wyobraźnią, a wprowadzeniem bezemisyjnego transportu rozwiążemy kryzys klimatyczny. Aha, dzięki za info. Piszę o tym od lat, ale dopiero dyskusja o Heksach, w której zwalniamy fallusy ze stania na baczność, zwróciła ich uwagę.

Dobra, ale co to ma do Strzępki? Bardziej niż do Cady z Wrednych Dziewczyn reżyserka – czy też jej medialna persona, na którą składają się reportażowe opisy osób trzecich i jej osobiste wypowiedzi – przypomina mi przywołaną tu bohaterkę Heks i to może być bardzo dobra albo bardzo zła wiadomość, bo losy Szajbel są – hehe – dramatyczne.

Anna Szajbel – klasyczna matrona matriarchatu, czyli kobieta, która uwłaszczyła się na patriarchacie i przyczepia sobie (metaforycznie!) fallusa, by osiągać cele, przechodzi bardzo głęboką przemianę. Dlaczego? Bo patriarchat prędzej czy później upierdala wszystkich, również swoich strażników i strażniczki. A odgrywany na odwrót, czyli w taki sposób, iż to kobiety noszą spodnie, nie zmienia absolutnie niczego w zakresie ram swojego działania.

Szpila proponuje, by myśleć waginą. Ale jeżeli wagina urasta do takiego symbolu, jak penis – pokazywany wszem wobec dla zaznaczenia dominacji czy obsikiwania terenu, czyli bezpośredniej lub symbolicznej przemocy – to opresja nie ustanie. Zastanawia mnie, czy Wilgotna Pani w Dramatycznym płoży się, czy sterczy? Opowiada o faktycznej równości? Czy jest częścią dyskursu feminizmu intersekcjonalnego? Czy w dodatku nie mości się przypadkiem wygodnie w ciasnym gorsecie binaryzmu płci?

Przecież sama Strzępka w przywołanym wyżej cytacie mówi wprost, iż nie chce takiego teatru, w którym role męskie w Hamlecie grają kobiety, tylko tworzy się zupełnie nowe narracje. To ja bym dodała, iż nowych narracji nie da się wytworzyć bez nowych metod zarządzania. Słowem: dziadocen zastąpiony babocenem to wciąż piekło. I to dosłownie, bo planeta płonie przez żądzę władzy i zysku, z którego uprzywilejowane kobiety korzystają tak samo chętnie, jak mężczyźni.

Jak to się dzieje, iż Szajbel z szefowej koncernu paliwowego staje się jedną z inicjatorek ekofeministycznej rewolucji? Po pierwsze – wchodzi na sam szczyt, myśląc, iż nie jest taka, jak inne dziewczyny, cynicznie wykorzystując reguły opresyjnej gry i tworząc swoją wersję patriarchatu. Ale potem musi boleśnie spaść.

Aby z osoby, która stoi na czele wielkiego koncernu paliwowego, zmienić się w jedną z inicjatorek ekofeministycznej rewolucji, musi wejść w siostrzaną współpracę z innymi kobietami, ale też – jak pisze Szpila – zrypać martwiaki (zgodnie z definicją pisarki: reprezentantów ginącego gatunku mężczyzn lub innych osób podtrzymujących bez żenady gnijące i rozpadające się teraz na naszych oczach struktury patriarchatu) na zewnątrz, ale i te w sobie. Każda z nas je ma, choćby nie wiem, ile razy przeczytała książki bell hooks.

Podkreślę: Szajbel na żadnym etapie nie dokonuje tego sama, z uwagi na własny geniusz, talent czy przeznaczenie, choć oczywiście bycie – jak się potem okaże – prawnuczką czarownicy, zobowiązuje – tylko z pomocą innych kobiet, tworzenia swoistej grzybni, sieci relacji, w której każda osoba jest podmiotem. Musi – znów metaforycznie – odrąbać sobie penisa i zrzec się władzy oraz nadmuchiwania własnego ego, bo bycie liderką rewolucji to nie to samo, co bycie prezeską heksowej wersji Orlenu.

Nie chcę przez to powiedzieć, iż droga do zmiany musi wieść przez cierpienie, bo z martyrologią mi nie po drodze. Poza tym kobiety wiele już wycierpiały. Chodzi raczej o to, iż patriarchatu nie da się obalić bez rezygnacji z tego, co w nim przyjemne i tymi samymi metodami, które on stosuje. Szajbel w końcu do tego dochodzi. Opiekuje się swoim ego inaczej, niż poprzez dominację nad innymi. Ach, zapomniałam dodać, iż musi po drodze także oszaleć, choć to szaleństwo jest raczej kwestią zmaskulinizowanych zasad klasyfikacji medycznej. Ta za postradanie zmysłów uważa walkę o niezależność niepodporządkowanej opresji jednostki. Nie mniej, doświadczając ostracyzmu, nie reprodukuje go, ale też nie nadstawia drugiego policzka. To stanowi o jej sile i wywrotowości.

Monika Strzępka po objęciu fotela dyrektorki powiedziała, iż „wejście do Teatru Dramatycznego było wydarzeniem dla całej społeczności, która pracowała na rzecz tej zmiany”. Podkreślała., iż „w tym procesie była energia społeczna, która zadziałała przez nią, ale ona była naczyniem, ciałem, w którym skumulowała się społeczna potrzeba”.

Myślę jednak, iż feministyczna fala (już nie druga, liberalna, ale co najmniej czwarta) nie jest w stanie zamknąć się w jednym naczyniu, ale – by przetrwać i krążyć w społeczeńsywie – musi rozlać się do kilku innych. Marzę więc o tym, by dyrektorka, która powołała przecież kobiecy kolektyw do wspólnego zarządzania Teatrem Dramatycznym, pokazała wszystkim, iż umie tworzyć te połączenia i jest zbudowana z innego szkła niż Słobodzianek. Dajmy jej tę szansę.

Postrzępiony epilog

Teatr Dramatyczny nie jest teatrem Moniki Strzępki, tak jak nie był teatrem Słobodzianka, choćby skrajny indywidualizm i potrzeba sygnowania każdej deski na scenie swoim nazwiskiem któregokolwiek dyrektora czy dyrektorki stawały na głowie i tańczyły kankana na rzęsach.

W całej tej opowieści, w żądaniu, by nowa liderka instytucji pokazała, iż umie w kolektywne wartości, nie znalazło się miejsce na pokazanie procesu, przez który przechodzi cały zespół teatru, a także i jego publika. Skupianie całej krytyki na Strzępce, choć niekiedy celne i potrzebne, odbiera aktorom i aktorkom ciężko pracującym nad nowymi spektaklami podmiotowość i energię do tego, by zmiana w instytucji i oddanie jej całej społeczności, a nie jednej artystce, faktycznie zaszła.

Jeśli komuś się wydawało, iż będzie to łatwy i całkowicie bezbolesny proces, pewnie jest rozczarowany. I choć uważam, iż tworzenie sztuki krwią, potem i łzami powinno odchodzić w zapomnienie, zdaję sobie sprawę, iż w teatrze, który od lat opierał się na przemocowym przekraczaniu granic cielesnych, psychiczno-emocjonalnych i duchowych, nie wydarzy się to w jeden dzień ani za kadencji jednej dyrektorki. Póki co, efekty jej pracy z zespołem nie miały szansy choćby ujrzeć światła dziennego, ale wielu i wiele z nas z pozycji wygodnych foteli już uznało, iż nie warto próbować. Mam nadzieję, iż w teatrze są innego zdania.

Idź do oryginalnego materiału