Oryginalny tytuł "Pieśni wielorybów", "Les gardiennes de la planète", wzniośle zwraca uwagę na pełnioną przez wieloryby rolę strażników ziemskich ekosystemów. Tytuł międzynarodowy, "The Whale Nation", zaczerpnięty z poetyckiej książki Heathcote’a Williamsa (będącej zresztą kanwą tegoż dokumentu przyrodniczego) akcentuje z kolei wielorybią "nację" oraz jej bogate i złożone życie społeczne. Polscy dystrybutorzy postawili na "pieśni" – również upodmiotowiając te ogromne, podwodne ssaki, ale i wprowadzając dodatkowy pierwiastek liryczny. Każdy z tych tytułów bazuje na metaforze, która trafnie oddaje majestatyczność waleni. I choć film Jean-Alberta Lièvre’a niewątpliwie ma ambicje wykraczające poza demonstrację owego cudu przyrody, najlepiej działa jako spektakl: budzący podziw i zachwyt oraz odkrywający nieznane powszechnie fakty z życia wielorybów.
Tytułowe pieśni to coś więcej niż huczące odgłosy, dzięki których komunikują się wspomniane zwierzęta. To złożone motywy dźwiękowe, zróżnicowane na sposób dialektyczny, przekazywane z pokolenia na pokolenie i rozmaicie aranżowane. W dokumencie Lièvre’a usłyszmy, iż stanowią one żywe wielorybie archiwum pamięci, bibliotekę świata "czytaną" kolejnym generacjom waleni, których pojemne mózgi są jak ogromne twarde dyski. Kategoria wzniosłości nasuwa się tu sama, zwłaszcza gdy przyrównamy gatunek ludzki, zdolny do trwałego przekazywania pamięci i wiedzy ledwie od kilku czy kilkunastu tysięcy lat. Słyszalny dziś wielorybi śpiew najpewniej niesie ślady sprzed wielu milionów lat, a dożywające dwustu lat wale grenlandzkie wciąż mogą pamiętać świat u progu rewolucji przemysłowej.
Film stara się oddać ów głos możliwie przejrzyście. Być może aż nadto. Słyszmy wprawdzie autentyczne nagrania wielorybich "piosenek", rytmicznych, niskich, ambientowych dźwięków. Większość warstwy audialnej wypełnia jednak ludzka muzyka (wykorzystano utwory między innymi Leonarda Cohena, Jóhanna Gunnara Jóhannssona, Sigur Rós czy Kronos Quartet) oraz narracja pierwszoosobowa – opowieść wieloryba o nim samym i jego świecie (w polskiej wersji głosu użyczyła piosenkarka Margaret). Z jednej strony jest to rewers klasycznego, trzecioosobowego sposobu opowiadania w typowych dokumentach przyrodniczych – zwykle opisowego, behawiorystycznego i naukowego – na pozór mniej antropocentryczny i bardziej empatyczny wobec istot nieludzkich. Z drugiej strony koncept ten dość gwałtownie ujawnia iluzoryczność odmiennej perspektywy, a pomost zbudowany pomiędzy ludźmi a wielorybami wydaje się zbyt arbitralny i przesadnie antropomorficzny.
Jednocześnie trudno zupełnie skrytykować czy odrzucić narrację zaproponowaną w "Pieśniach wielorybów". Oddanie perspektywy zwierząt w utworach audiowizualnych kierowanych do ludzkiej percepcji jest w zasadzie niemożliwe, a każda tego typu próba będzie mniej lub bardziej naznaczona człowieczą, kolonizującą soczewką, wojeryzmem, ingerencją w nieludzki świat. Słuchanie wyimaginowanej narracji wieloryba w zrozumiałym dla nas języku jest być może kompromisem, na jaki musimy się zgodzić, chcąc lepiej poznać te fascynujące zwierzęta i przedstawić je szerokiemu gronu odbiorców.
Poznać, nie ocalić. Wydaje mi się bowiem, iż choć ambicją wielu przyrodniczych dokumentów jest przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej i zagładzie różnych gatunków, ich rola w rzeczywistości kończy się na popularyzowaniu wiedzy i uświadamianiu o zagrożeniach. Filmy przyrodnicze, choćby pomyślane jako eseje, nade wszystko celebrują ukazywanie nam zakątków globu i przedstawicieli fauny, jakich prawdopodobnie nigdy nie ujrzymy własnymi oczami. Jak wiele tego typu filmów "Pieśni wielorybów" zachwycają głównie warstwą wizualną. Olśniewające podwodne zdjęcia chwytają najbardziej intymne momenty życia waleni. Na naszych oczach zmierzające do samicy samce śpiewają miłosne hymny, dwóch osobników męskich pieści zarówno samicę, jak i siebie nawzajem, matka karmi mlekiem nowo narodzonego wieloryba, a następnie przemierza ze swoim potomkiem oceaniczne dno. Najbardziej oszałamiającą wizualnie atrakcją filmu była dla mnie sekwencja "polowania" na krewetki i kryl. Grupa waleni wydmuchuje wówczas niezliczoną ilość pęcherzyków powietrza tworzących bąbelkowe sieci, w które łapią się morskie żyjątka. Podwodne ssaki wykonują z tym czasie salta, a układające się spiralnie bańkowe wiry widziane z lotu ptaka przypominają pieniące się rozety. Całość sprawia wrażenie doskonałej sceny musicalowej, przypominającej słynny wodny numer z "Nocnych motyli" czy innych klasycznych musicali z choreografią Busby’ego Berkeleya.
"Pieśni wielorybów" nie zatrzymują się jednak na poznawaniu i podziwianiu majestatycznej "nacji" wielorybów. Narrator(ka), opowiedziawszy o regułach i zwyczajach panujących w świecie waleni, odbija piłeczkę ku nam, wysuwając kolejne oskarżenia wobec gatunku ludzkiego i jego ekspansji. Oto raport ze stanu świata. Dowiadujemy się, iż niemal wszystkie sfery funkcjonowania podwodnych ssaków zostały zachwiane. Zakwaszenie oceanu i zanieczyszczenie go plastikiem naruszyło strukturę łańcucha pokarmowego, zaśmiecanie wody hałasem uniemożliwia swobodne komunikowanie się wielorybów, z kolei zanieczyszczenie nieba sztucznym światłem utrudnia im nawigację opartą na znajomości mapy nieba. Film Lièvre’a akcentuje więc wyraźnie, iż niebezpieczeństwo czyhające na tytułowych "strażników planety" nie skończyło się wraz z niemal całkowitym zaprzestaniem w XXI wieku wielorybnictwa, ale tylko nasila się w związku z ciągłą intensyfikacją działań człowieka.
Wydaje się, iż wieloryby są skazane na zagładę jeszcze w tym stuleciu. Pesymistyczną tego wizję ukazuje drugi odcinek niezbyt udanego fantastycznonaukowego serialu "Ekstrapolacje", w którym ludzkość, choć nauczyła się odszyfrowywać wielorybie ballady, nie uratowała ich wykonawców przed wymarciem. Optymistycznym lejtmotywem podwodnej "Pieśni wielorybów" jest obraz ogromnego walenia wyrzuconego na brzeg. Grupa plażowiczów za wszelką cenę stara się go ocalić i zwrócić morzu. To piękna, przejmująca i w pełni realistyczna wizja. A jednocześnie smutna – potwierdza wszak, iż potrafimy pomagać doraźnie, ale jako gatunek i tak niszczymy na skalę masową. Być może za kilka dekad poetycki dokument Lièvre’a będzie jednym z archiwalnych śladów po kolejnej wymarłej nacji.
Tytułowe pieśni to coś więcej niż huczące odgłosy, dzięki których komunikują się wspomniane zwierzęta. To złożone motywy dźwiękowe, zróżnicowane na sposób dialektyczny, przekazywane z pokolenia na pokolenie i rozmaicie aranżowane. W dokumencie Lièvre’a usłyszmy, iż stanowią one żywe wielorybie archiwum pamięci, bibliotekę świata "czytaną" kolejnym generacjom waleni, których pojemne mózgi są jak ogromne twarde dyski. Kategoria wzniosłości nasuwa się tu sama, zwłaszcza gdy przyrównamy gatunek ludzki, zdolny do trwałego przekazywania pamięci i wiedzy ledwie od kilku czy kilkunastu tysięcy lat. Słyszalny dziś wielorybi śpiew najpewniej niesie ślady sprzed wielu milionów lat, a dożywające dwustu lat wale grenlandzkie wciąż mogą pamiętać świat u progu rewolucji przemysłowej.
Film stara się oddać ów głos możliwie przejrzyście. Być może aż nadto. Słyszmy wprawdzie autentyczne nagrania wielorybich "piosenek", rytmicznych, niskich, ambientowych dźwięków. Większość warstwy audialnej wypełnia jednak ludzka muzyka (wykorzystano utwory między innymi Leonarda Cohena, Jóhanna Gunnara Jóhannssona, Sigur Rós czy Kronos Quartet) oraz narracja pierwszoosobowa – opowieść wieloryba o nim samym i jego świecie (w polskiej wersji głosu użyczyła piosenkarka Margaret). Z jednej strony jest to rewers klasycznego, trzecioosobowego sposobu opowiadania w typowych dokumentach przyrodniczych – zwykle opisowego, behawiorystycznego i naukowego – na pozór mniej antropocentryczny i bardziej empatyczny wobec istot nieludzkich. Z drugiej strony koncept ten dość gwałtownie ujawnia iluzoryczność odmiennej perspektywy, a pomost zbudowany pomiędzy ludźmi a wielorybami wydaje się zbyt arbitralny i przesadnie antropomorficzny.
Jednocześnie trudno zupełnie skrytykować czy odrzucić narrację zaproponowaną w "Pieśniach wielorybów". Oddanie perspektywy zwierząt w utworach audiowizualnych kierowanych do ludzkiej percepcji jest w zasadzie niemożliwe, a każda tego typu próba będzie mniej lub bardziej naznaczona człowieczą, kolonizującą soczewką, wojeryzmem, ingerencją w nieludzki świat. Słuchanie wyimaginowanej narracji wieloryba w zrozumiałym dla nas języku jest być może kompromisem, na jaki musimy się zgodzić, chcąc lepiej poznać te fascynujące zwierzęta i przedstawić je szerokiemu gronu odbiorców.
Poznać, nie ocalić. Wydaje mi się bowiem, iż choć ambicją wielu przyrodniczych dokumentów jest przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej i zagładzie różnych gatunków, ich rola w rzeczywistości kończy się na popularyzowaniu wiedzy i uświadamianiu o zagrożeniach. Filmy przyrodnicze, choćby pomyślane jako eseje, nade wszystko celebrują ukazywanie nam zakątków globu i przedstawicieli fauny, jakich prawdopodobnie nigdy nie ujrzymy własnymi oczami. Jak wiele tego typu filmów "Pieśni wielorybów" zachwycają głównie warstwą wizualną. Olśniewające podwodne zdjęcia chwytają najbardziej intymne momenty życia waleni. Na naszych oczach zmierzające do samicy samce śpiewają miłosne hymny, dwóch osobników męskich pieści zarówno samicę, jak i siebie nawzajem, matka karmi mlekiem nowo narodzonego wieloryba, a następnie przemierza ze swoim potomkiem oceaniczne dno. Najbardziej oszałamiającą wizualnie atrakcją filmu była dla mnie sekwencja "polowania" na krewetki i kryl. Grupa waleni wydmuchuje wówczas niezliczoną ilość pęcherzyków powietrza tworzących bąbelkowe sieci, w które łapią się morskie żyjątka. Podwodne ssaki wykonują z tym czasie salta, a układające się spiralnie bańkowe wiry widziane z lotu ptaka przypominają pieniące się rozety. Całość sprawia wrażenie doskonałej sceny musicalowej, przypominającej słynny wodny numer z "Nocnych motyli" czy innych klasycznych musicali z choreografią Busby’ego Berkeleya.
"Pieśni wielorybów" nie zatrzymują się jednak na poznawaniu i podziwianiu majestatycznej "nacji" wielorybów. Narrator(ka), opowiedziawszy o regułach i zwyczajach panujących w świecie waleni, odbija piłeczkę ku nam, wysuwając kolejne oskarżenia wobec gatunku ludzkiego i jego ekspansji. Oto raport ze stanu świata. Dowiadujemy się, iż niemal wszystkie sfery funkcjonowania podwodnych ssaków zostały zachwiane. Zakwaszenie oceanu i zanieczyszczenie go plastikiem naruszyło strukturę łańcucha pokarmowego, zaśmiecanie wody hałasem uniemożliwia swobodne komunikowanie się wielorybów, z kolei zanieczyszczenie nieba sztucznym światłem utrudnia im nawigację opartą na znajomości mapy nieba. Film Lièvre’a akcentuje więc wyraźnie, iż niebezpieczeństwo czyhające na tytułowych "strażników planety" nie skończyło się wraz z niemal całkowitym zaprzestaniem w XXI wieku wielorybnictwa, ale tylko nasila się w związku z ciągłą intensyfikacją działań człowieka.
Wydaje się, iż wieloryby są skazane na zagładę jeszcze w tym stuleciu. Pesymistyczną tego wizję ukazuje drugi odcinek niezbyt udanego fantastycznonaukowego serialu "Ekstrapolacje", w którym ludzkość, choć nauczyła się odszyfrowywać wielorybie ballady, nie uratowała ich wykonawców przed wymarciem. Optymistycznym lejtmotywem podwodnej "Pieśni wielorybów" jest obraz ogromnego walenia wyrzuconego na brzeg. Grupa plażowiczów za wszelką cenę stara się go ocalić i zwrócić morzu. To piękna, przejmująca i w pełni realistyczna wizja. A jednocześnie smutna – potwierdza wszak, iż potrafimy pomagać doraźnie, ale jako gatunek i tak niszczymy na skalę masową. Być może za kilka dekad poetycki dokument Lièvre’a będzie jednym z archiwalnych śladów po kolejnej wymarłej nacji.