Nigdy nie wyobrażałem sobie, iż Sto lat samotności Gabriela Garcíi Márqueza może stać się serialem. Długim, powiedzmy iż 3-godzinnym, pełnometrażowym filmem owszem, ale nie serialem o 16 odcinkach. Nie umniejszając wspaniałemu pisarzowi, ale o czym tu kręcić taki tasiemiec? Zrozumiałem to dopiero po zapoznaniu się z tymi premierowymi w serwisie Netflix. Moje obawy się ziściły, a iż realizm magiczny był mi zawsze bliskim gatunkiem literackim, tym bardziej czuję się jako fan Márqueza, Allende, Borgesa, Bułhakowa, Fuentesa i innych mistrzów tego typu prozy zawiedziony. Realizm magiczny wymaga specyficznego rytmu, wyważenia, a jednak niekiedy dosłowności, a rozwlekłość fabuły go bezpardonowo niszczy. Taka historia właśnie się tu wydarzyła, gdyż zabrakło w narracji ducha Márqueza. Gdzie zaginął, doprawdy nie wiem, może w zbyt mocnym chceniu, żeby wyłuszczyć wszystko, co autor Stu lat samotności chciał przekazać i pokazać opisami, a na prezentację czego w filmie należało wymyślić unikalny, czasem niedosłowny, styl.
Historia opowiedziana w Stu latach samotności jest szeroka, długa, wielopokoleniowa, ale jednak nie rozwlekła, nakreślona przez Márqueza z odpowiednią dozą lapidarności. Zaprezentować dzieje 6 pokoleń rodziny Buendiów oraz przeklętego, utopijnego miasta Macondo, nie jest łatwo, żeby była ona na tyle pozbawiona szczegółów, żeby zmieściła się w 450 stronach tekstu, a z drugiej sprawiła wrażenie, iż jest pełna nie tylko estetycznych, opisowych detali, ale i wydarzeń. Márquez sprytnie zaplanował tak dzieje Buendiów, iż dzielą się one na wiekopomne wydarzenia, których nie jest aż tak wiele, ale zajmują spore okresy czasu oraz same w sobie mogą być opowieściami do późniejszego rozszerzania w wyobraźni czytelników. Twórcy serialu poszli mniej więcej tę samą drogą, ale bardzo skupili się na precyzji ich opowiadania poprzez dialogi, walki, sceny wykorzystujące slow motion, cięcia, zwroty akcji itp. Stąd akcja z odcinka na odcinek nie postępuje zbyt szybko, bo jest ich 16, a materiał powieściowy jednak ograniczony. Przez to gdzieś zatraca się realistyczno-magiczny klimat historii, chociaż serial faktycznie olśniewa wizualnie.
Dawno nie widziałem w serialu, prócz tych z gatunku fantasy, który miałby tak dopracowaną scenografię, kamera pracowałaby w ten sposób, żeby wyzyskać wszystkie szczegóły planów zdjęciowych, a światło tak podkreślało najważniejsze cechy lokacji, co z kolei wiąże się np. z dialogami i akcentowaniem w nich pewnych rzeczy. To wszystko się po mistrzowsku udało. Kiedy piszę jednak o pewnym zawodzie emocjonalnym, spowodowanym nie do końca rozwiniętym klimatem realistyczno-magicznym, mam na myśli coś w rodzaju rytmu, timingu, przeciągnięcia scen, a choćby liniowości fabuły. Oczywiście serial zaczyna się od sceny klamrującej opowieść i tych czerwonych mrówek, które fani powieści powinni docenić, ale potem akcja idzie bardzo poprawnie, już bez zbytnich zaburzeń, co oczywiście nie jest samo w sobie wadą, o ile jednak akcja toczy się w zadowalającym tempie. I to również to odczucie subiektywne, bo każdy z nas ma tę wrażliwość na rytm inną. Jest w Stu latach samotności wiele sugestywnych scen i mimo tej nieraz łamiącej się magii w realizmie, wciąż cieszę się, iż to produkcja ani nie europejska, ani nie amerykańska, ale kolumbijska. Mało tego była kręcona właśnie w Kolumbii, czyli ojczyźnie Gabriela José de la Concordia Garcíi Márqueza. Żałuję również, iż 10 lat temu umarł, nie dożywszy produkcji jednej z jego najpopularniejszych książek, bo może gdyby brał udział w konsultacjach scenariusza, niektórych błędów technicznych i narracyjnych udałoby się uniknąć. Niemniej wciąż uważam, iż Sto lat samotności wcale nie potrzebuje tak ekranizacyjnego podejścia. To powieść metaforyczna, której wystarczy, a choćby podkreśli jej zalety umowność, którą wymuszają te dwie lub trzy godziny projekcji.
Jest w pewnym sensie prawdą, co fani powieści twierdzili, iż w sensie racjonalnym i technicznym Sto lat samotności jest dziełem literackim niefilmowalnym. Sam zresztą Márquez nie nalegał, a adekwatnie nie był zainteresowany adaptacją. Rękawicę podjął wreszcie Netflix, co dla wielu fanów może wydawać się kuriozalne. Gdyby było to HBO, to może inaczej by podeszli, niemniej synowie Márqueza sprzedali prawa do ekranizacji. I tak zaczął powstawać niewątpliwie najambitniejszy, serialowy projekt w Ameryce Południowej, a za jego sterami zasiedli Kolumbijka Laura Mora i Argentyńczyk Alex García López. Musieli zmierzyć się nie tyle z klątwami, duchami i magią świata przedstawionego, ale przede wszystkim z oczekiwaniami widzów, a to niewybaczalnie trudne i często niesprawiedliwe. Ambicje twórców i poziom techniczny nic tu nie pomogą, ale w tym wypadku się chyba udało. Serial zbiera świetne recenzje. Trudno powiedzieć, czy wpływa na nie zachwyt powieścią, który kamufluje niedostatki adaptacji, czy jej faktyczna wartość. Ja mam mieszane odczucia, zważywszy na wieloletnią styczność z dziesiątkami powieści twórców z Ameryki Południowej, w tym mistrza Márqueza.