STEPHEN KING: 2025 to rok mistrza grozy

film.org.pl 9 godzin temu

Chociaż adaptacje prozy Stephena Kinga ukazują się co najmniej równie często, co kolejne książki autora, to mijający rok był pod tym względem szczególnie urodzajny – zarówno pod względem ilości, jak i stylistycznej różnorodności poszczególnych tytułów. Oz Perkins i Andy Muschietti skupili się na „horrorowym” repertuarze Kinga, Francis Lawrence i Edgar Wright zabrali się za dystopijną (pisaną pod pseudonimem „Richard Bachman”) część jego dorobku, z kolei Mike Flanagan przypomniał o bardziej sentymentalnej stronie autora (gdzieś w międzyczasie pojawiła się jeszcze, niedostępna w Polsce, serialowa adaptacja Instytutu). Dawno już nie mieliśmy do czynienia z tak dużą liczbą adaptacji o tak wyraźnej tematycznej rozpiętości, na dodatek zrealizowanych przez twórców z górnej hollywoodzkiej półki – choćby jeżeli efekt wyszedł w paru przypadkach daleki od ideału.

Największym rozczarowaniem okazały się niestety te filmy, wobec których można było żywić największe oczekiwania (a może po prostu te, na które sam czekałem najbardziej), czyli adaptacje książek Richarda Bachmana. O problemach, jakie miałem z Wielkim marszem, rozpisywałem się już przy innej okazji, teraz więc powiem tylko tyle, iż film Francisa Lawrence’a to niezła produkcja, która jednak blednie w porównaniu z materiałem źródłowym. Dużo bardziej przykrym doświadczeniem był seans Uciekiniera Edgara Wrighta. Oczywiście, reżyser postawił sobie dość niewdzięczne zadanie – w powszechnej świadomości Uciekinier to przecież przede wszystkim otoczony kultem film z 1987 roku z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Stojący za kamerą starszej adaptacji Paul Michael Glaser zachował z materiału źródłowego jedynie nazwisko protagonisty i koncept morderczego telewizyjnego show, traktując literacki punkt wyjścia jako pretekst do bezwstydnej rozpierduchy. Ben Richards, który w książce przystępuje do udziału w tytułowej grze, aby zdobyć środki dla ratowania chorego dziecka, w interpretacji Schwarzeneggera stał się żołnierzem niesłusznie oskarżonym o masakrę protestujących cywili, z kolei wśród ścigających go łowców znaleźli się chociażby Jesse Ventura w aluminiowej zbroi czy spocony oblech obwieszony lampkami choinkowymi. Film Glasera to dwieście procent ejtisowego ekscesu – niekończący się maraton bijatyk, pościgów i eksplozji, w którym znalazło się jednak również miejsce na satyryczny komentarz wymierzony w opartą na przemocy, masową rozrywkę.

Na tym tle wierniejsza adaptacja Wrighta wypada niestety dość blado. Reżyser próbuje wprawdzie rozrzedzić śmiertelną powagę książki odrobiną satyrycznego przerysowania i czarnego humoru, a na dalszym planie upycha parę Kingowskich easter eggów i aluzji do filmu ze Schwarzeneggerem, jednak ta strategia odbija się na tonacji całości. W przeciwieństwie do adaptacji Glasera nowemu filmowi wyraźnie brakuje własnego charakteru, co dziwi zwłaszcza w przypadku twórcy z tak wyrazistym autorskim stylem. Wright ma do tego wyraźne problemy z utrzymaniem tempa i pogrąża całość doklejonym na siłę happy endem. I chociaż nowego Uciekiniera da się oglądać bez bólu, to raczej nie wróżę filmowi miejsca w panteonie Kingowskich ekranizacji.

Pewnym rozczarowaniem okazał się również serial To: Witajcie w Derry. Andy Muschietti, reżyser dwóch kinowych filmów z klaunem Pennywise’em, podchodzi do twórczości Kinga z ewidentną fanowską miłością, jednak rezultatem tego uczucia jest przede wszystkim potężny narracyjny bałagan. W serialu nie brakuje oczywiście dających się lubić bohaterów ani pomysłowo zainscenizowanych scen, jednak historia mrocznej siły drzemiącej w miasteczku Derry gwałtownie rozpada się na szereg mniej lub bardziej efektownych miniatur. Prowadzone równolegle wątki wchodzą sobie nawzajem w drogę, a elementy komentarza społecznego, który w książce był organicznie połączony z motywami horrorowymi, tutaj sprawiają wrażenie doklejonych na ślinę. Nie pomagają też zawrotne ilości fanserwisu (jednym z głównych bohaterów serialu jest znany z Lśnienia Dick Hallorann, kucharz z hotelu Overlook), odwracającego tylko uwagę od centralnych wątków.

Zarówno Muschiettiemu, jak i Wrightowi zaszkodził też fakt, iż wiele spośród Kingowskich toposów i motywów straciło już trochę ze swojej świeżości. Koncept telewizyjnego show, podczas którego uczestnicy walczą o przeżycie, brzmi jak dziesiąta woda po Igrzyskach śmierci (mniejsza o to, iż książkowy Uciekinier został opublikowany w latach 80.), z kolei motyw grupy dzieciaków-wyrzutków stających do walki z nadnaturalnym złem wydaje się dziś zaanektowany przez Stranger Things (mniejsza o to, iż książkowe To było jedną z inspiracji dla serialu braci Dufferów). Pewnie dałoby się przymknąć na to oko, gdyby inne elementy Uciekiniera i telewizyjnego Tego trzymały wyższy poziom – niestety, Wrightowi i Muschiettiemu nie udało się przezwyciężyć wrażenia pewnej odtwórczości i odgrzewania wytartych schematów.

Najbardziej spełnionymi spośród tegorocznych Kingowskich adaptacji okazały się zatem filmy biorące na warsztat mniej znane utwory autora. Oz Perkins zmienił opowiadanie Małpa w przepełniony czarnym humorem festiwal obrzydliwości, z kolei Mike Flanagan przeniósł na ekran jedną z bardziej sentymentalnych historii Kinga, czyli Życie Chucka. I chociaż oba z wymienionych filmów mają parę mniejszych lub większych problemów (Perkins gubi w pewnym momencie strukturę swojej opowieści, z kolei Flanagan trochę zbyt chętnie tłumaczy niektóre literackie metafory), to jednak wydają się one najpełniej oddawać dwie dominujące tendencje w twórczości mistrza horroru – „makabryczną” i „emocjonalną”, ze wszystkimi zaletami (wiarygodnie zarysowane postaci i tło społeczne, bezbłędne budowanie atmosfery) i wadami (skłonność do efekciarstwa lub nadmiernego sentymentalizmu) Kingowskiego stylu.

Można wprawdzie narzekać na nierówny poziom tegorocznych adaptacji, jednak jako fan przyznam, iż mam również powody do zadowolenia. Dobrze, iż proza Kinga wciąż regularnie trafia na kinowe i telewizyjne ekrany, dobrze, iż jest traktowana przez filmowców z fanowskim szacunkiem – choćby jeżeli efekt odbiega od obrazu, który wytworzyliśmy sobie w głowach podczas lektury. Zresztą, choćby jeżeli jedna adaptacja nie spełni naszych oczekiwań, na horyzoncie już przecież czeka szereg kolejnych. A jeżeli one również okażą się rozczarowaniem – zawsze możemy po prostu wrócić do książek.

Idź do oryginalnego materiału