Steel Seed – recenzja (XSX). Ja, robotka

pograne.eu 1 tydzień temu

Aj, nie tak to wszystko miało wyglądać. Naprawdę sądziłem, iż Steel Seed miał szansę stać się czarnym koniem tegorocznych premier. Wszak stało za nim włoskie studio Storm in a Teacup, które kilka lat temu „zasłynęło” może niepozbawionym problemów, ale niewątpliwie ciekawym pod względem światotwórstwa horrorem Close to the Sun. Liczyłem więc, iż twórcy wyciągnęli odpowiednie wnioski, a Steel Seed oczaruje mnie nie tylko dołującą wizją przyszłości, ale również wartką akcją. Och, naiwny ja…

Spis Treści

  • Fabuła
  • Oprawa i stan techniczny
  • Rozgrywka
  • Rozwój postaci
  • Podsumowanie


Kup Steel Seed (PS5)

Ostatnia ocalała

Przyznaję, dramatyzuję nieco, bo Steel Seed bynajmniej złą grą nie jest. Problem w tym, iż wciąż jest to produkcja rozczarowująca. Weźmy na tapet chociażby opowieść, która była zresztą tym, w czym pokładałem największe nadzieje. Enigmatyczny początek, w którym na moment przed straceniem przytomności widzimy oczami Zoe – głównej bohaterki gry – naszego ojca, by chwilę później obudzić się setki lat później w ciele robota, dowiadując się przy okazji, iż ludzką cywilizację spotkała zagłada. Brzmi to intrygująco, zwłaszcza iż już po chwili wchodzimy we współpracę z S4VI, lokalną sztuczną inteligencją o aparycji złotego Doktora Manhattana z „Watchmen”, która obiecuje nam pomoc we wskrzeszeniu naszego ojca, a ponadto w dokonaniu tego przeszkadza nam polujący na nas robot Hogo.

Jedynym naszym towarzyszem przez lwią część gry jest Koby.

Dość prędko okazuje się jednak, iż historię tę napisano na kolanie (aczkolwiek uwzględniono przynajmniej polskie napisy), sięgając przy tym po najbardziej przewidywalne motywy i zwroty akcji, jakie tylko możecie sobie wyobrazić. Jestem przekonany, iż odgadniecie zakończenie gry niedługo po tym, kiedy twórcy oddadzą kontrolę nad Zoe w Wasze ręce. Steel Seed mogłoby się teoretycznie pod tym względem bronić, gdyby do pracy zasiadł utalentowany scenarzysta – wszak choćby banalna historia może porwać, jeżeli tylko opowie się ją w odpowiedni sposób. Niestety, to nie ten przypadek. Steel Seed nuży pozbawionymi polotu dialogami, a – co gorsza – sporą część tła fabularna przerzuca na poukrywane w poziomach komputerowe notatki, których lektura jest równie zajmująca, co dowolny słownik.

Najsmutniejsze jest w tym wszystkim to, iż w Steel Seed na każdym kroku widać olbrzymi potencjał. Storm in a Teacup wykreowało fascynujący, przejęty przez roboty świat, ale nie ma tu bynajmniej mowy o robotycznej cywilizacji, a raczej o autonomicznej fabryce, którą zapomniano wyłączyć, kiedy nadszedł koniec. „Fabryka” to przy tym słowo, które nie do końca oddaje to, czym jest świat Steel Seed, w którym znajdziemy nie tylko industrialne zakłady przemysłowe, ale również przepastne pola uprawne czy obszary wodne, czyli w zasadzie wszystko, czego potrzebować do przeżycia potrzebują ludzi… tyle tylko, iż ich tutaj nie ma.

Widoki potrafią zachwycić, aczkolwiek zdjęcia nie oddają piękna ruchomego obrazu.

Odległe piękno

Obserwowanie tego wszystkiego i łączenie kropek to jedna z największych przyjemności tej gry. Brzmi to może nieco śmiesznie, ale Steel Seed potrafi zachwycić projektem lokacji. Unreal Engine 5 pomimo wszystkich swoich problemów (klasyczne spadki klatek z poziomu 60 FPS-ów i artefakty graficzne znajdziemy także tutaj) robi ogromną robotę, kiedy mowa o prezentowaniu gigantycznych, otwartych przestrzeni. Krajobrazy w Steel Seed dosłownie zapierają dech w piersiach i aż szkoda, iż tego samego powiedzieć nie można o bliższych planach. Kiedy spojrzeć na tę grę z bliska, przyjrzeć się chociażby modelom postaci i teksturom, czas zdaje się cofać gdzieś do ery Xboksa 360.

Nie do końca soulslike

Zresztą poczucie to nie odstępowało mnie ani na moment w trakcie tej ośmiogodzinnej przygody. Steel Seed sprawia wrażenie produkcji tworzonej pierwotnie na konsole siódmej generacji, która zaginęła i odnalazła się dopiero teraz. choćby rozgrywka to ze wszech miar klasyczne akcyjne doświadczenie tamtych czasów – trochę siekania mieczem, odrobina skakania po platformach i wspinaczki, a na deser szczypta skradanki. Twórcy wprawdzie romansują odrobinę z soulslike’ami, bo po odpoczynku w specjalnych komorach można się uleczyć i tym samym przywrócić do życia pokonanych wrogów, ale jest to kompletnie opcjonalna i zbędna opcja, a to jedyne, co niezbyt pasuje do koncepcji „klasycznego” slashera.

Walka to zdecydowanie najmniej udany element gry. Zwłaszcza iż rodzajów przeciwników jest po prostu mało.

Problem w tym, iż Steel Seed wszystko to robi na pół gwizdka. Sekcje platformowe nie oferują żadnego sensownego wyzwania, skradanie się po prostu istnieje, ale nie spodziewajcie się zbyt głębokiej mechaniki, a – co najgorsze – walka jest tutaj wyjątkowo nierówna. Przede wszystkim mało satysfakcjonujące jest samo pranie przeciwników po mordach, głównie przez towarzyszącą potyczkom sztywność. Ataku nie można wykonać unikiem, a nadchodzące ciosy, choć są markowane, dość trudno wyczuć, więc dość często dostawałem w papę, co było o tyle problematyczne, iż wrogowie pary w łapach mają sporo i zginąć jest tu dość łatwo. W efekcie większość potyczek z większą liczbą przeciwników przypominała raczej walkę wściekłych kogutów, aniżeli morderczy taniec.

Tyle dobrego, iż na podorędziu mamy Koby’ego, czyli uroczego drona bojowego, zaopatrzonego w kilka rodzajów amunicji. Może on nas zatem wspomóc w walce, posyłając pod nogi przeciwników minę lub tworząc tymczasowy pole elektromagnetyczny, w którym będziemy mogli się ukryć. Jest ty jednak wyłącznie dodatek i choć może on nas uratować z opresji, to wciąż sukces zależy wyłącznie od naszego miecza. Warto przy tym wspomnieć, iż gra premiuje agresywny styl walki, bo zadawane obrażenia ładują specjalny pasek energii, który posłuży nam zarówno do szybkiego leczenia się w trakcie walki, jak i do cichego eliminowania przeciwników bądź hakowania ich i tym samym przeciągania ich na jakiś czas na naszą stronę poza nią.


Organiczny rozwój robota

Ciekawie pomyślano natomiast system rozwoju bohaterki. Nie zbieramy tu żadnego ekwipunku, choćby jeżeli z czasem odblokowujemy nowe skórki pancerza dla Zoe i Koby’ego (są kocie uszka i strój pszczółki!). Cały rozwój skupia się na umiejętnościach, które, zanim wykupimy za zbieraną w trakcie rozgrywki (z przeciwników, pudeł i znajdziek) walutę, będziemy musieli najpierw odblokować. Robi się to kompletnie organicznie, bo wykonując po prostu konkretne akcje, na przykład zabijając po chichu kilku przeciwników bez wykrycia, obalając wrogów przy pomocy Koby’ego czy też wykonując perfekcyjny unik odpowiednio wiele razy. Odblokowanie wszystkie stanowi zatem pewne wyzwanie, ale zestaw dostępnych umiejętności powinien dostosować się automatycznie do Waszego stylu rozgrywki.

Ja, robotka

Najdziwniejsze jest w tym wszystkim to, iż Steel Seed pomimo wszystkich swoich problemów – spadków klatek, brzydkiej na bliższych planach oprawy, drewnianego dubbingu i odczuwalnej na każdym kroku toporności – ma w sobie coś, co przyciąga do ekranu. To chyba właśnie to poczucie, iż tytuł ten wyrwano z dawno minionej już ery, wywołujący dziwne poczucie nostalgii, choć przecież mamy do czynienia z produkcją nowożytną. Steel Seed w trakcie pierwszych minut po sięgnięciu po kontroler odrzuca, ale po jakimś czasie zaczynamy kupować konwencję, przyzwyczajamy się do bolączek i zaczynamy cieszyć się eksploracją, ciekawym, choćby jeżeli niewykorzystującym pełni swojego potencjału światem, a także piękną oprawą. Steel Seed to definicja „guilty pleasure”.

Przeczytaj także

Steel Seed – recenzja (XSX). Intrygujący koktajl science fiction.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie better. gaming agency.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.
Idź do oryginalnego materiału