Steel Seed – recenzja gry. Assassin’s Creed: Sci-Fi

popkulturowcy.pl 3 godzin temu

Ilu kopii Zoe potrzeba, żeby nakopać jednemu AI?

Steel Seed to zręcznościowo-skradankowa gra akcji od włoskiego studia Storm in a Teacup. Porównanie do science-fictionowego Asasyna nie znalazło się tu również bez powodu – sam core rozgrywki posiada z serią Assassin’s Creed sporo punktów wspólnych. Chociaż nie mamy tutaj żadnych bractw, a jedynie te „dobre” i „złe” roboty walczące o przyszłość ludzkości, to jeżeli zobaczycie sobie gameplay lub sami zagracie, podobieństwa między tymi dwiema produkcjami raczej Wam nie umkną.

Jako iż serię Assassin’s Creed akurat lubię, to i w Steel Seed grało mi się, ogólnie rzecz biorąc, całkiem przyjemnie. Wcieliwszy się w Zoe, która przebudziła się po latach w mechanicznym ciele, biegałam sobie po przejętym przez roboty świecie i zbierałam odłamki świadomości jej ojca, który mógł być jedyną szansą na przywrócenie zahibernowanej w laboratoryjnych odmętach ludzkości. W całej tej podróży towarzyszył mi zaś Koby, nasz latający kompan do strzelania i oznaczania wrogów, oraz sztuczna inteligencja S4VI, mająca pomóc nam poskładać tatę do kupy.

Fot. zrzut z gry

Skakanie, skradanie się, skrytobójstwa i ciachanie robotów na kawałki było całkiem przyjemne – pod warunkiem, iż akurat działało poprawnie. Bo, może i nie jakoś bardzo często, ale zdarzało się, iż nie działało. Na początek: podczas około 15 godzin rozgrywki gra dwukrotnie znienacka mi się wywaliła. Druga sprawa – Zoe od czasu do czasu po prostu mi się zacinała i odmawiała posłuszeństwa. Na moje nieszczęście zwykle robiła to w trakcie walki lub przez takież zacięcie tę walkę powodowała, niszcząc mi tym samym strategię skradankową. Przeważnie dotyczyło to zdolności ataku – chodzić mogłam normalnie, ale używać miecza już nie. W przypadku starcia więc, jak prawdopodobnie się domyślacie, było to raczej bardziej niż mniej upierdliwe. I wciąż nie mam pojęcia, z czego adekwatnie wynikało.

Ale, ale, trochę się zapędziłam – zwykle najpierw mówię o fabule, a potem dopiero gameplayu. To zagalopowanie się jednak w pewnym sensie mówi samo przez się sporo na temat historii w Steel Seed. Jakaś ona tutaj niewątpliwie istnieje – bądź co bądź to gra fabularna – natomiast jeżeli chodzi o jej jakość… no cóż. Raczej niespecjalnie mnie ta opowieść wciągnęła, żeby nie powiedzieć, iż wcale. Niby mamy tam jakieś misje, jakieś lore, ale wszystko to i tak sprowadzało się jedynie do kolejnych pretekstów, by wspinać się po rusztowaniach i klepać robociki. Jeden plot twist był całkiem w porządku, natomiast tak zusammen do kupy historia Zoe z pewnością nie zapadnie mi na dłużej w pamięć. Zresztą, na początku choćby jej imię trudno mi było zakodować.

Na szczęście dużo łatwiejsze do zapamiętania były mechaniki gry, dość podobne do wspomnianego wcześniej Asasyna, ale i Uncharted 4 czy dowolnej innej gry bazującej na wspinaczce. Na porównania do tego pierwszego postawiłam jednak z powodu bardzo kojarzącej mi się z tą serią metody eliminowania przeciwników z powietrza – a także przez to, iż Koby pełni wiele funkcji przypominających asasynowego orła. Tak więc, jeżeli umiesz grać w AC, to umiesz grać w Steel Seed. A jeżeli nie umiesz – to też z pewnością gwałtownie się nauczysz. Wspinanie się jest bardzo intuicyjnie, a walka – kilka mniej. Brak możliwości parowania ataków mieczem bywała jednak trochę niewygodna. Szczególnie, iż turlane uniki Zoe często ukierunkowywały się w najgorszą możliwą stronę – a najchętniej prosto pod nogi wroga.

Co do grafiki, ogólnie rzecz biorąc jest ona naprawdę ładna i można tu znaleźć gros malowniczych kadrów. Moje zrzuty załączone do wpisu mogą jednak tego w całości nie oddawać – wykonałam je jeszcze przed przerzuceniem się na nowego laptopa, na najniższych ustawieniach graficznych. Musicie mi więc uwierzyć na słowo: w trakcie rozgrywki obrazki te wywierały znacznie lepsze wrażenie. Jak na indyczka dostaliśmy tu też całkiem sporo różnorodności w level designie czy skórkach (bo tak, są tu takie. Nieodpłatne, do odblokowania poprzez wykonywanie wyzwań). Jedynym problemem jest chyba oświetlenie niektórych co ciemniejszych lokacji. Oczywiście rozumiem, iż one miały być, no właśnie, ciemne, ale… chyba nie aż tak. Części poziomów nie dało się przechodzić za dnia, bo pomimo maksymalnej dozwolonej jasności dosłownie nie widziałam, gdzie idę.

Fot. zrzut z gry

Drobne potknięcia ma również warstwa audio, choć generalnie uważam ją za całkiem udaną. Soundtrack nie wybija z rytmu (choć kiedy podczas pływania na desce poleciała przygodowa melodyjka rodem z Indiany Jonesa, całkiem rozbawił). Jest poprawny, ni mniej, ni więcej. Głosy bohaterów oraz dźwięki otoczenia na ogół również… z jednym wyjątkiem. Aktorka, która podkładała Zoe, nie za bardzo umie realistycznie odgrywać krzyk. I było kilka scen, w których naprawdę dało się to odczuć. Zamiast więc martwić się tym, iż moja bohaterka właśnie spada w przepaść, podśmiechiwałam się jedynie pod nosem z tego, jakie dźwięki przy tym wydaje. Co jak co, ale to akurat potrafiło wykopać człowieka z immersji.

Podsumowując, Steel Seed to gra poprawna, choć dość płytka jak na fabularkę. Historia tutaj bynajmniej nie porywa, a raczej stanowi dość gwałtownie zapominalny pretekst, by iść naprzód. Sam gameplay jednak, pod warunkiem, iż nic się akurat nie psuje, jest naprawdę przyjemny. Sporo pomniejszych rzeczy można jeszcze poprawić, ale w obecnej wersji też nie bawiłam się przy tej produkcji wcale źle. Aczkolwiek – czy Steel Seed zostanie w mojej pamięci na dłużej? No cóż, obawiam się, iż nie. Pomysł na grę był dobry, natomiast wykonaniu trochę niestety zabrakło.


Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z firmą better. gaming agency. Dziękujemy!
Fot. główna: materiały promocyjne (Storm in a Teacup)

Idź do oryginalnego materiału