Choć w ostatnich latach komedię konsekwentnie wypraszano z kina jak niesforne dziecko przeszkadzające dorosłym w rozmowie przy kolacji, wśród biesiadników są jeszcze tacy, którzy walczą o stałe miejsce żartu przy stole. Widać ich było na canneńskiej premierze "Skomplikowanych", pokazywanych – co symptomatyczne – poza konkursem głównym, w fikcyjnym prestiżu pobocznej sekcji Cannes Premiere. Ten prawdziwy nadała seansowi publika, bo w jednym rzędzie z twórcami zasiedli z entuzjazmem festiwalowi wymiatacze: Sean Baker, Ari Aster i Coralie Fargeat rozświetlili ten pokaz własnym artystycznym blaskiem, nadając gatunkowi należytą godność. Samą obecnością na sali zasypali przepaść pomiędzy "wysokim" i "niskim", uprawomocniając obecność Michaela Angelo Covino w zbiorze gwiazd Lazurowego Wybrzeża i dalej, w powszechnej historii kina. W kulminacji tego procesu wkraczania na firmament, reżyser chwycił za mikrofon i powiedział: "Musimy dalej tworzyć kinowe komedie z myślą o Cannes. Po prostu, koniec i kropka. Miejscem komedii jest kino". Zgromadzona publiczność przyznała mu wtedy rację głośnym aplauzem.
Covino dopiął swego – po premierze w Cannes "Skomplikowani" rozpoczęli spokojny maraton przez mniejszej skali festiwale. Meta tego biegu rozwidli się w przyszłości na kina całego świata, także te w Polsce, wciągając film na wąską listę repertuarowych tytułów, które będą mogły bawić widzów grupowo, w towarzystwie innych. I chociaż nie jestem pewny, czy w kontekście dystrybucyjnym "Skomplikowani" zawrócą rzekę systemem hydrotechnicznym czy połamanym kijem, wiem, iż warto jest ich w tych wysiłkach wspomóc. Tym bardziej iż trendy zmieniły się brutalnie. Gdy opowiadam znajomym o "pełnych śmiejących się salach" i "zagłuszaniu filmu rechotem", czuję się trochę jak starzec, któremu demencja koloruje zatarte wspomnienia. Na szczęście dla mnie, film Covino działa jak czarodziejskie zaklęcie, przenoszące nas gładko do głośnych, rozbawionych publiczności, pamiętanych jakby z innego, minionego świata.
Tym piękniejsze, iż śmiech ten umocowany jest jak najbardziej współcześnie, w – nomen omen – skomplikowanej rzeczywistości dzisiejszych romantycznych relacji, opowiedzianej przez Covino zupełnie nieskomplikowaną dynamiką dwóch zaprzyjaźnionych par po czterdziestce. Jedna planuje rozwód, druga pokazuje im rozwiązanie w postaci otwartego związku, w którym od jakiegoś czasu trwa. I tyle. Dalej dzieje się scenariuszowa magia zderzania ze sobą sprzecznych postaw i charakterów: wątpliwości, egoizmu i niezaspokojenia; sypiania ze sobą, łamanych przyjaźni, rozstań i powrotów. Schemat budowania komediowej sytuacji w oparciu o wielowektorowy konflikt znany z debiutanckiego "Pod górkę" urasta tu więc do poziomu nierozwiązywalnej plątaniny, a pod rękę z fabularną ambicją idzie ta produkcyjna, twórcza. Nie tylko dlatego, iż dwoje głównych bohaterów reżyser postanowił podmienić na czworo (co wedle żelaznych prawideł matematyki oznacza dokładnie sześć razy więcej ekranowych połączeń), ale i przez napompowanie skali, przybranie historii w bardziej luksusowy kostium. Niezależny, zakorzeniony w mumblecorze charakter poprzednika reżyser uzupełnia występami Dakoty Johnson i Adrii Arjony oraz niespodziewaną, realizacyjną finezją, pracującą wytrwale na usługach kolejnych gagów. Dość powiedzieć, iż reżyseria pewnej nieskończenie długiej sekwencji rozróby w mieszkaniu każe wyrzucić slapstickowe ekscesy zeszłorocznej "Anory" z pamięci.
Ostatecznie są to jednak subtelne przemiany; zaświadczające raczej o twórczym rozwoju, a nie próbie opracowania jakiejś nowej komediowej koncepcji. W "Skomplikowanych" w głównych rolach męskich zamiast Paula Rudda czy Ryana Reynoldsa Covino ponownie obsadza samego siebie oraz przyjaciela i współscenarzystę Kyle'a Marvina – poczciwego giganta w typie Johna C. Reilly’ego. Zapoznani ze sobą kilkanaście lat temu na dorywczych planach reklamowych, wspólnie stanowią o prawdziwie nienagannym charakterze filmowego dowcipu: refleksie ripost, kontrowaniu własnych neuroz i precyzyjnym osadzeniu żartu w absurdzie kreowanych sytuacji. Razem także odpowiadają za nieoczywistą głębię "Skomplikowanych" – filmu, który niewyłączne związki rozjeżdża walcem psychoanalizy, diagnozując ich źródło w nieleczonych chorobach długoletnich miłości: znudzeniu, spowszednieniu, nowoczesnym uzależnieniu od "podmiotowości". W optyce Covino i Marvina otwarta relacja jest relacją bez granic, choćby jeżeli się je uzgodni; odbiciem współczesnego myślenia o związkach w ogóle, w których indywidualna niezależność jest tak często zgniłą wartością nadrzędną. Zgniłą, bo drugą stroną tej monety naturalnie staje się brak odpowiedzialności – większość decyzji okazuje się podporządkowana zaspokajaniu ego, a nie dobrostanowi tego, co wspólne.
Tę wybitnie aktualną obserwację reżyser świadomie przybiera w formę pamiętaną jakby z przeszłości, wzmacniając tym samym uniwersalny charakter własnej opowieści. Zaraz po seansie ten kierunek recepcji "Skomplikowanych" ustawił mi zresztą spór z kolegą po piórze: dla mnie siłą Covino była współczesność jego związkowej refleksji, dla niego – wpatrzenie w minione, czerpanie z klasyków screwball comedy spod znaku "Nagiej prawdy" Leo McCareya. Z perspektywy czasu myślę, iż racja leży gdzieś pośrodku. Film faktycznie jest osadzony na stabilnej konstrukcji z lat 30. i 40., a związkowa niepewność znana z "Dziewczyny Piętaszka" czy "Filadelfijskiej opowieści" jest tu napędem naraz akcji, komedii i emocjonalnej relacji z postaciami. Moc filmu Covino polega jednak na zaktualizowaniu dylematów postaci; odrzuceniu dawnych konwenansów i pełną dowolność w (auto-)destrukcyjnym działaniu.
Kompas moralny jest w nich i stopniowo się rozmagnetyzowuje. W konsekwencji, to popchnięcie bohaterów w egoizm i miłosne niezdecydowanie do ekstremum akceptowanego przez współczesną obyczajowość samo prosi się o komediowy sąd zarówno nad nimi, jak i nad kondycją relacji dnia dzisiejszego. Jeszcze przed wydaniem wyroku, zgryźliwy charakter scenarzystów jak gdyby jednak… zanika. Krzywda znajduje swoje źródło w niedoborze, a skomplikowanie jak zwykle okazuje się kłamliwą fasadą najprostszych spraw. By dojść do tego wniosku, bohaterowie Covino potrzebują długości pełnometrażowego filmu. To i tak nieźle; niektórym zajmuje to w końcu całe – niepotrzebnie skomplikowane – życie.
Covino dopiął swego – po premierze w Cannes "Skomplikowani" rozpoczęli spokojny maraton przez mniejszej skali festiwale. Meta tego biegu rozwidli się w przyszłości na kina całego świata, także te w Polsce, wciągając film na wąską listę repertuarowych tytułów, które będą mogły bawić widzów grupowo, w towarzystwie innych. I chociaż nie jestem pewny, czy w kontekście dystrybucyjnym "Skomplikowani" zawrócą rzekę systemem hydrotechnicznym czy połamanym kijem, wiem, iż warto jest ich w tych wysiłkach wspomóc. Tym bardziej iż trendy zmieniły się brutalnie. Gdy opowiadam znajomym o "pełnych śmiejących się salach" i "zagłuszaniu filmu rechotem", czuję się trochę jak starzec, któremu demencja koloruje zatarte wspomnienia. Na szczęście dla mnie, film Covino działa jak czarodziejskie zaklęcie, przenoszące nas gładko do głośnych, rozbawionych publiczności, pamiętanych jakby z innego, minionego świata.
Tym piękniejsze, iż śmiech ten umocowany jest jak najbardziej współcześnie, w – nomen omen – skomplikowanej rzeczywistości dzisiejszych romantycznych relacji, opowiedzianej przez Covino zupełnie nieskomplikowaną dynamiką dwóch zaprzyjaźnionych par po czterdziestce. Jedna planuje rozwód, druga pokazuje im rozwiązanie w postaci otwartego związku, w którym od jakiegoś czasu trwa. I tyle. Dalej dzieje się scenariuszowa magia zderzania ze sobą sprzecznych postaw i charakterów: wątpliwości, egoizmu i niezaspokojenia; sypiania ze sobą, łamanych przyjaźni, rozstań i powrotów. Schemat budowania komediowej sytuacji w oparciu o wielowektorowy konflikt znany z debiutanckiego "Pod górkę" urasta tu więc do poziomu nierozwiązywalnej plątaniny, a pod rękę z fabularną ambicją idzie ta produkcyjna, twórcza. Nie tylko dlatego, iż dwoje głównych bohaterów reżyser postanowił podmienić na czworo (co wedle żelaznych prawideł matematyki oznacza dokładnie sześć razy więcej ekranowych połączeń), ale i przez napompowanie skali, przybranie historii w bardziej luksusowy kostium. Niezależny, zakorzeniony w mumblecorze charakter poprzednika reżyser uzupełnia występami Dakoty Johnson i Adrii Arjony oraz niespodziewaną, realizacyjną finezją, pracującą wytrwale na usługach kolejnych gagów. Dość powiedzieć, iż reżyseria pewnej nieskończenie długiej sekwencji rozróby w mieszkaniu każe wyrzucić slapstickowe ekscesy zeszłorocznej "Anory" z pamięci.
Ostatecznie są to jednak subtelne przemiany; zaświadczające raczej o twórczym rozwoju, a nie próbie opracowania jakiejś nowej komediowej koncepcji. W "Skomplikowanych" w głównych rolach męskich zamiast Paula Rudda czy Ryana Reynoldsa Covino ponownie obsadza samego siebie oraz przyjaciela i współscenarzystę Kyle'a Marvina – poczciwego giganta w typie Johna C. Reilly’ego. Zapoznani ze sobą kilkanaście lat temu na dorywczych planach reklamowych, wspólnie stanowią o prawdziwie nienagannym charakterze filmowego dowcipu: refleksie ripost, kontrowaniu własnych neuroz i precyzyjnym osadzeniu żartu w absurdzie kreowanych sytuacji. Razem także odpowiadają za nieoczywistą głębię "Skomplikowanych" – filmu, który niewyłączne związki rozjeżdża walcem psychoanalizy, diagnozując ich źródło w nieleczonych chorobach długoletnich miłości: znudzeniu, spowszednieniu, nowoczesnym uzależnieniu od "podmiotowości". W optyce Covino i Marvina otwarta relacja jest relacją bez granic, choćby jeżeli się je uzgodni; odbiciem współczesnego myślenia o związkach w ogóle, w których indywidualna niezależność jest tak często zgniłą wartością nadrzędną. Zgniłą, bo drugą stroną tej monety naturalnie staje się brak odpowiedzialności – większość decyzji okazuje się podporządkowana zaspokajaniu ego, a nie dobrostanowi tego, co wspólne.
Tę wybitnie aktualną obserwację reżyser świadomie przybiera w formę pamiętaną jakby z przeszłości, wzmacniając tym samym uniwersalny charakter własnej opowieści. Zaraz po seansie ten kierunek recepcji "Skomplikowanych" ustawił mi zresztą spór z kolegą po piórze: dla mnie siłą Covino była współczesność jego związkowej refleksji, dla niego – wpatrzenie w minione, czerpanie z klasyków screwball comedy spod znaku "Nagiej prawdy" Leo McCareya. Z perspektywy czasu myślę, iż racja leży gdzieś pośrodku. Film faktycznie jest osadzony na stabilnej konstrukcji z lat 30. i 40., a związkowa niepewność znana z "Dziewczyny Piętaszka" czy "Filadelfijskiej opowieści" jest tu napędem naraz akcji, komedii i emocjonalnej relacji z postaciami. Moc filmu Covino polega jednak na zaktualizowaniu dylematów postaci; odrzuceniu dawnych konwenansów i pełną dowolność w (auto-)destrukcyjnym działaniu.
Kompas moralny jest w nich i stopniowo się rozmagnetyzowuje. W konsekwencji, to popchnięcie bohaterów w egoizm i miłosne niezdecydowanie do ekstremum akceptowanego przez współczesną obyczajowość samo prosi się o komediowy sąd zarówno nad nimi, jak i nad kondycją relacji dnia dzisiejszego. Jeszcze przed wydaniem wyroku, zgryźliwy charakter scenarzystów jak gdyby jednak… zanika. Krzywda znajduje swoje źródło w niedoborze, a skomplikowanie jak zwykle okazuje się kłamliwą fasadą najprostszych spraw. By dojść do tego wniosku, bohaterowie Covino potrzebują długości pełnometrażowego filmu. To i tak nieźle; niektórym zajmuje to w końcu całe – niepotrzebnie skomplikowane – życie.