Statek widmo – recenzja książki

popkulturowcy.pl 2 miesięcy temu

Frederick Marryat to autor zaliczany do klasyków literatury nie tylko gotyckiej, ale przede wszystkim marynistycznej i awanturniczej. XIX-wieczny pisarz jest autorem 26 tekstów, w tym 2 wydanych pośmiertnie. W Polsce znany z Petera Simple tomów I i II oraz Okrętu widmo z 1987 roku. Doświadczony marynarz powraca do świadomości polskich czytelników wraz z nowym wydaniem tej dramatycznej morskiej powieści tym razem pod tytułem Statek widmo.

Statek widmo Fredericka Marryata, po raz pierwszy opublikowany w 1839 roku, to jedna z najważniejszych powieści gotyckich. Autor, który był zawodowym marynarzem, w sposób doskonały oddał realia marynistyczne oraz polityczno-obyczajowe XVII wieku. Na ich tle snuje porywającą historię opartą na micie tajemniczego „Latającego Holendra”.

Bohaterem powieści jest Filip, syn kapitana Vanderdeckena, któremu dowiaduje się, iż istnieje sposób na uratowanie dusz nieszczęsnej załogi „Latającego Holendra” i jego ojca. Musi dostarczyć na pokład statku świętą relikwię, którą kapitan zostawił w rodzinnym domu. Filip poprzysięga wyrwać ojca z rąk piekielnych mocy i odnaleźć statek. Wstępuje więc w szeregi Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i wyrusza na trwającą kilkadziesiąt lat podróż pełną przygód, bitew morskich i nadprzyrodzonych zjawisk.

– opis wydawcy

Zobacz również: Carmilla – recenzja książki. Dracula nie był pierwszy

Legenda Latającego Holendra jest nieśmiertelna tak jak widma na osławionym statku. Inspiruje pisarzy, scenarzystów, rysowników i nie tylko. Na pewno część z was kojarzy horror o widmowym okręcie z 2002 roku. Nie wiem jednak, czy któraś z reinterpretacji tej legendy chwyta za serce tak, jak robi to Statek widmo Marryata. Nowe wydanie przyciąga wzrok za sprawą sugestywnej okładki i ilustracji autorstwa Krzysztofa Wrońskiego, których niestety w książce jest niewiele. Oprawa jest twarda, matowa i elegancka, ale przejdźmy do wnętrza, czyli fabuły, która, mimo iż do bólu przewidywalna, została zrekompensowana starą, urzekającą czytelnika manierą pisarską.

Liczne zwroty do czytelnika oraz stosowanie w narracji liczby mnogiej sprawiają, iż autor buduje pewną komitywę ze swoim odbiorcą i jednocześnie odwołuje się do tradycji wspólnego czytania, tak charakterystycznej dla Mary Shelley, autorki innej gotyckiej powieści – Frankensteina. Rangę zyskują nie tylko książki czytane przez bohaterów powieści, ale pojęcie pisarsko-czytelniczej wspólnoty. Inna, uwspółcześniona i o wiele bardziej interaktywna (bo z użyciem nowych mediów), forma takich zabiegów jest stosowana na Wattpadzie, ale to już refleksja na osobny artykuł.

Autor niby stwarza atmosferę suspensu, przeciągając akcję do granic możliwości, zwalniając i przyśpieszając. Nie jest to nuda, jaka pojawia się w Psach z Essex, ale bardziej określiłabym to, jako drążenie czytelnikowi dziury w brzuchu, co sprawia, iż chcemy czytać dalej i uwolnić się od palącego pytania, które ciśnie się na usta: „Tak, rozumiem, ale powiedz mi, kiedy to się stanie?”. Warto zauważyć, iż książka została napisana w XIX wieku, gdy panujące realia i projektowany czytelnik wyglądali zgoła inaczej niż obecnie, jednak część jej problematyki jest dość współczesna, a mianowicie przemoc kulturowa, religijna i symboliczna.

Rozkład ról płci jest raczej charakterystyczny dla tamtych czasów, przy czym jedna z głównych postaci – Amine, jest silną, upartą kobietą, która porzuca życie w bezpiecznej przystani. Jest ona niestety jedyną bohaterką w powieści, która została zdominowana przez mężczyzn. Wprowadzając Amine, Marryat chyba chciał przełamać pewną dychotomię powieści z tego okresu, dodając odcienie szarości do rysu psychologicznego postaci. Ciekawszy od Filipa wydał mi się marynarz Krantz, z którego opowieścią autor wprowadził kompozycję szkatułkową. Losy obu panów w luźnej interpretacji można odnieść do noszenia i radzenia sobie z traumami rodzinnymi. Czy możemy być odpowiedzialni za błędy naszych ojców? Frederrick Marryat zdaje się mówić, iż i owszem, ale jest to wyłącznie pozór, za którym choćby się nie kryje, tylko wprost krzyczy z prawie każdej strony krytyka ówczesnego katolicyzmu.

Zobacz również: Doktor Jekyll i Pan Hyde – recenzja książki. Czas nadrobić kupkę wstydu

Fabuła ma pewne niedociągnięcia. Najwidoczniej autor skupił się na budowaniu i podtrzymywaniu specyficznego klimatu, ale już nie pomyślał o tym, jak bohater zamierza osiągnąć swój cel. Nie ma szczególnego planu, większość czasu zastanawiają go nadnaturalne aspekty zadania i religia. Rozwiązanie akcji spada na Filipa Vanderdeckena i czytelnika samo. W Statku widmo nie uświadczymy zwrotów akcji i zaskoczenia, z których pisarz wręcz obdarł czytelnika, starannie przygotowując go na następne wydarzenia.

Ogromnym plusem prozy Marryata jest jego znajomość żeglarskiego żargonu i marynarskie doświadczenie, sprawiają one, iż opisywane podróże są realistyczne. Książka nie obfituje w obszerne opisy krajobrazu, ale mimo to przedstawione w niej egzotyczne, ale i niebezpieczne miejsca kuszą, by zatopić się w dalszą lekturę.

Podsumowując, pomimo fabularnych niedociągnięć, pisarzowi udało się skupić moją uwagę na dłużej. Wraz z nią wzbudził we mnie odczucia, których trudno będzie mi się pozbyć przez długi czas. To proza, której wydźwięk jest słodko-gorzki z naciskiem na to drugie. Po spotkaniu ze Statkiem widmo jestem rozbita jak marynarze po ujrzeniu Latającego Holendra.


Autor: Frederick Marryat
Tłumaczenie:
Marek Król
Okładka:
Krzysztof Wroński
Wydawca:
Vesper
Premiera:
13 czerwiec 2024r.
Oprawa:
twarda
Stron:
468
Cena katalogowa:
64,90 zł


Powyższa recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem Vesper. Dziękujemy!
Fot główna: materiały promocyjne – kolaż (Vesper)

Idź do oryginalnego materiału